Berlin to taki mój stary znajomy. Mieszkamy dość blisko siebie, odwiedzałam go już nie wiem ile razy, a za każdym nasze spotkanie przebiegało zupełnie inaczej, pokazując mi coś nowego. Tym razem wizyta miała podwójnie ważne znaczenie. Po pierwsze, ponieważ odbyła się w świątecznej atmosferze i oparach grzanego wina. Po drugie, bo wiązała się z wyrównaniem pewnych porachunków, które czekały na swój moment od czasów mojego dzieciństwa...
Plan był urzekająco prosty. Zamiast wymyślać Bóg-wie-co na prezent dla
rodziców zabieramy ich w przedświąteczny weekend do Berlina. Na jarmarki i trochę zwiedzania. Niestety plany to rzecz ludzka, a więc zawodna. Mąż jednak musiał iść do pracy, podobnie jak mój
tata, przez co z pierwotnego składu zostałam tylko ja z mamą (dodatkowo załapała się siostra i przyszły szwagier). Palec Boży, chichot
losu, powracająca karma czy cośtam cośtam... [uwaga, zaraz nastąpi krótka retrospekcja].
DŁUG Z DZIECIŃSTWA
Nie pamiętam ile miałam lat, ale mniej niż 5, bo jeszcze wtedy byłam rozpieszczoną jedynaczką (a jak miałam 5 pojawiła się Siorka, która od rozpieszczonych jedynaczek lubiła mnie potem w kłótniach wyzywać). W każdym razie, rodzice mieli jechać na wycieczkę do Berlina. O podróżach wiedziałam wtedy tylko tyle, że bywają gdzieś na filmach, są bardzo drogie, pełne przygód i niebezpieczne (jak u Indiana Jones, w którym się bujałam). O Niemczech wiedziałam, że płaci się tam markami i że mają Haribo i duży wybór lalek Barbie. O Berlinie nie wiedziałam nic, po za tym, że jest tam taki zły mur, przez który rodziny nie mogą się ze sobą spotykać.
Rodzice, którzy nigdy wcześniej nie byli poza granicami Polski, mieli sobie jechać na taką wycieczkę, a ja miałam zostać w domu z ciocią. Na plany dorosłych dzieciaki nie mają specjalnego poważania, no więc ja się mocno rozchorowałam. Nie pamiętam na co, ale to było jedno z takich konkretnych dziecięcych choróbstw, co pozwalają nie chodzić do przedszkola przez dwa tygodnie. Tata pojechał z ciocią, a ja zostałam z mamą. Wyszłam na tym nie najgorzej, bo tata przywiózł mi prawdziwego niemieckiego Walkmana, na którym Natalka Kukulska śmigała jak ta lala. Gorzej miała mama, która Berlina nie zobaczyła przez kolejne dwadzieścia kilka lat...
BERLIN PO RAZ PIERWSZY
Tym razem, mimo przeciwności losu (zmiany w składzie ekipy, a potem wypadek na A2, przez co zamiast 3,5 godzin spędziliśmy w Polskim Busie aż 8,5 godziny), mama dotarła do Berlina. A jak dotarła, to trzeba było ją po tym mieście godnie oprowadzić. Zaczęliśmy tam, gdzie wiele wycieczek się zaczyna: przy Kościele Pamięci na Ku'dammie).
Potem był Postdmer Platz, no i oczywiście włoskie lody w Arkaden. Klasyka berlińskiego gatunku, chociaż tym razem w bardzo nieminimalistycznym wydaniu.
Dobrą inwestycją okazał się bilet dzienny. Dla czterech osób opłacalny był bilet grupowy (teoretycznie od pięciu osób, ale nie było problemu przy kontroli, że jednego do pięciu nam brakuje) za 16,20 euro. Mogliśmy sobie wskakiwać i wyskakiwać z komunikacji miejskiej do woli, przez co miasto zwiedzało się bardzo wygodnie, no i mama była zachwycona, że się najeździła metrem.
Przy Alexanderplatz nie mogło zabraknąć tego, po co do Berlina wybiera się wielu naszych rodaków: zakupów w Primarktcie. Nie jaram się już tym sklepem tak jak kiedyś, jakość ciuchów strasznie zeszła na psy, ale kilka świątecznych drobiazgów się złowiło.
Drugi dzień rozpoczęliśmy tam, gdzie Berlin wita przyjezdnych: dworzec Hauptbahnhof. Zawsze robił na mnie wrażenie. Kilka poziomów torów krzyżujących się ze sobą, a do tego przyjazna podróżnym przestrzeń handlowa, nie dominująca nad główną funkcją dworca. Majstersztyk i niedościgniony wzór wielu innych dworców...
Nie dziwię się, że wielu niemieckich parlamentarzystów, zamiast limuzynami, do miasta przyjeżdża pociągiem. Raz, że podróż mija ekspresowo (koleje dużych prędkości mieli dużo wcześniej niż pierwszy raz usłyszeliśmy o Pendolino), dwa że luksusowo, trzy, że z dworca blisko do roboty.
No dobrze, ale co z tym złym murem? Gdzie dokładnie przebiegała granica między wschodem i zachodem Niemiec? Pozostałości muru widać w wielu miejscach (m. in. przy Postdamer Platz - patrz kilka zdjęć wcześniej), jednak chyba taką najbardziej znaną "granicą" jest Checkpoint Charlie. To tutaj kończyły się wpływy ZSSR, zaczynała strefa pod kontrolą Stanów Zjednoczonych. Po której stronie wolelibyście mieszkać? ;)
Trasą spaceru zakreśliliśmy pętlę wzdłuż Friedrichstrasse, po czym odbiliśmy z powrotem w kierunku Unter den Linden. Po drodze zahaczyliśmy o mój ulubiony pomnik. Ulubiony, bo minimalistyczny, bardzo symboliczny i z ogromną mocą rażenia. Nie potrzeba złota czy wzniosłych epitafium. Wystarczą betonowe bloki i wrażenie "migania" jakie robią spacerujący między nimi ludzie.
Jeśli Berlin, to Brama Branderburska, a jeśli Brama to... Gwiazda Dawida?! Ciekawe i niemal nieznośnie symboliczne zestawienie. Pod Bramą ortodoksyjni Żydzi tańczyli i śpiewali radośnie z okazji przypadającego aktualnie święta Chanuka. Jeśli zakończyć podstawowy berlinopoznawczy spacer z przytupem, to właśnie znaleźliśmy się w idealnym do tego miejscu.
WEIHNACHTSMARKT PO RAZ PIERWSZY
Chociaż Berlin nie jest mi obcy to nigdy wcześniej nie miałam okazji być na świątecznych jarmarkach, ani zobaczyć to miasto upięknione bożonarodzeniowymi iluminacjami. A trzeba przyznać, że jest na co popatrzeć, zwłaszcza jeśli lubi się błyskotki (ja nie lubię, ale od czasu do czasu można).
Najfajniej jak dla mnie prezentowały się Ku'damm i Friedrich Strasse, ale wszędzie w centrum można spotkać świąteczne akcenty.
Fani Weihnachtsmarków nie będą zawiedzeni. W Berlinie jest ich kilkadziesiąt! My odwiedziliśmy cztery z nich, można powiedzieć, że takie "główne", tj. 1. na Ku'dammie przy Kościele Pamięci, 2. przy Postamer Platz, 3. przy Alexanderplatz, 4. przy Gendarmenmarkt. Ten ostatni, mimo, że jako jedyny wiąże się z płatnym wstępem (1 euro), był zdecydowanie najładniejszy.
Generalnie na jarmarki wchodzi się bezpłatnie (poza jeszcze jednym - przy zamku Charlottenburg). Co nietypowe w Niemczech - handel kwitnie nawet w niedziele, od wczesnych godzin rannych do wieczora. Niektóre z targowisk będą działać jeszcze po Świętach, mniej-więcej do Sylwestra (trochę przydatnych informacji TUTAJ).
Jeśli chodzi o asortyment, to o ile nie zarabia się w euro, trzeba nastawić się na popatrzenie, a nie na kupowanie. Słodycze (owoce w kuszących polewach, strucle i marcepany), ozdoby choinkowe i inne świąteczne pierdółki czasem nawet wyglądają zachęcająco, ale są cholernie drogie. Na szczęście grzane wino wynagradza strudzonych podróżników ciepłem i wiercącym w nosie aromatem (cena od 2 euro za kubeczek).
Nie sądzę, abym w przyszłych latach miała potrzebę wracania na Weihnachtsmarki. Raz wystarczy, ale warto ten jeden raz zaliczyć - tak dla poszerzenia swojej kulturowej świadomości. Bo co by nie powiedzieć, fajny świąteczny klimat na nich jest, nawet jeśli lekko kiczowaty.
KEBAB PO RAZ PIERWSZY
Plan wycieczki zakładał jeszcze jeden ważny punkt na mapie Berlina: słynny Mustafa Gemuse Kebap - jak wieść niesie, najlepszy kebab w Europie, a może i na świecie. Mit miejski, marketing szeptany, kupione opinie na Trip Advisorze czy cholera wie co, ale wszyscy na tego kebaba się wybierają, by przekonać się czy rzeczywiście aż taki dobry. Niepozorna budka na Kreuzbergu, zupełnie naprzeciwko wyjścia z metra (stacja Mehringdamm) z daleka wyróżnia się dłuuuuugą kolejką wygłodniałych kebabożerców.
Bardzo liczyłam na to, że ponad godzina oczekiwania będzie ceną adekwatną do strawy, jaką otrzymamy (za skromną opłatą 3,20 euro - jeśli w bułce lub 4,30 euro - jeśli w tortilli). Liczyłam na to tym bardziej, że dla mojej mamy to był pierwszy kebab w życiu [sic!]. Czujecie tą presję? Udało nam się nie paść z głodu, dotrwaliśmy do zakupu nie trawiąc własnych żołądków. Wrażenia? Jest dobrze. Duuuuużo warzyw (w tym między innymi grillowana cukinia, ziemniaczki pieczone, papryka, zielona pietruszka i wiele innych), odpowiednie przyprawienie (sok z cytryny, aromatycznie doprawione mięso z kurczaka), trochę zaskakujących "wypełniaczy" (ser feta). Czy najlepszy na świecie to nie wiem, bo ekspertem kebabologii nie jestem. Na pewno był najsmaczniejszym jaki ja jadłam dotychczas (wzięłam opcję w tortilli, by chociaż trochę mniej pszenicy wchłonąć przy okazji). Mamie też bardzo smakował [na zdjęciu poniżej jej okaz, jeszcze nienaruszony].
WRAŻENIA i PRZEMYŚLENIA
Kolejny raz w tym samym mieście, a zupełnie inne wrażenia. Fajnie tak zobaczyć znaną przestrzeń oczami kogoś, kto widzi ją po raz pierwszy. Fajnie widzieć, że ta wyprawa sprawia komuś radość, a przy okazji czerpać ją samemu. Mam nadzieję, że zbliżający się wielkimi krokami 2015 rok przyniesie wiele niesamowitych podróżniczych doznań. Tego Wam, Waszym Bliskim i samej sobie życzę.
Aga, czy mogłabyś podać jakieś ciekawe noclegi, które nie będą rujnowały portfela? Jadę do Berlina w marcu ale coś ciężko idzie mi poszukiwanie noclegu.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, Paula
Cześć Paula! Nie polecę konkretnej miejscówki, ale warto rozejrzeć się na wątku: http://www.fly4free.pl/forum/berlin-gdzie-nocowac,1377,2126 oraz looknąć na moje wpisy know-howowe, jak np. http://citybreakpopolsku.blogspot.com/2014/03/a-co-tam-stac-nas-tanie-podrozowanie.html. Ostatnio korzystałam z oferty Travel Pony, teraz zapewne uderzyłabym w AirBnB.
UsuńZatęskniłam za Berlinem przez Ciebie! A Weihnachtsmarkty uwielbiam. Rok temu (a teraz już nawet dwa!) byłam w Wiedniu i było pięknie, ale Berlin nie odstaje!
OdpowiedzUsuń