24 listopada 2013

Sobotni spacer po Sandefjord

Kocham podróże samolotem i możliwości, jakie nam stwarzają. Kto by pomyślał, że zamiast na spacer po okolicy możemy polecieć na norweskie fiordy i zapłacić za tą przyjemność 68 zł w dwie strony, nie wydając na miejscu ani złotówki i zajadając się najlepszymi krewetkami w mieście. Niech mi ktoś powie, że Norwegia jest droga ;). 

Wypad do Sandefjord to swoista perełka wśród naszych city-breaków: nie dość, że tani i bez wykorzystywania urlopu, to jeszcze godziny lotów na tyle przyzwoite, że można się było wyspać, jak to na weekend przystało, a także wrócić niezbyt późnym wieczorem i skorzystać jeszcze z sobotniego wieczoru w domu (wylot 11:55, przylot 19:45). Samą ideą jednodniówki do Norwegii zaraziła nas Marta z Babskiej Robinsonady, za co jesteśmy bardzo wdzięczni :-).
Wyjazd miał dość spontaniczny charakter i nie mieliśmy konkretnego planu zwiedzania. Po wyjściu z lotniska Torp próbowaliśmy złapać shuttle bus do stacji kolejowej, ale niestety się z nim rozminęliśmy, a kolejny jechał dopiero za godzinę. Rada dla wybierających się na podobny wypad: sprawdźcie wcześniej o której odjeżdża shuttle. Jest bezpłatny i pozwala zaoszczędzić kilka km drogi, co na pewno docenicie idąc do Sandefjord pieszo.
Lotnisko Torp jest oddalone od Sandefjord o około 8 km. Można przebyć ten odcinek autobusem shuttle, a następnie pociągiem (40 NOK, czyli około 20 zł), ale trzeba mieć do tego szczęście, bo pociągi kursują co dwie godziny. Z racji tego, że na miejscu mieliśmy niewiele czasu i szkoda nam było spędzić go czekając na pociąg, postanowiliśmy iść pieszo całą drogę, próbując jednocześnie złapać stopa. 
Pierwszy odcinek wzdłuż lasu minął nam na przyzwyczajaniu się do pogody. Mroźne, świeże powietrze, było zupełnie inne od jesiennej deszczowej aury, jaka nas żegnała rano na lotnisku. W Norwegii świeciło piękne słoneczko i było całkiem przyjemnie, mimo tego mrozu. Wiedzieliśmy, że gorzej będzie za kilka godzin, jak słońce zajdzie, a temperatura ostro spadnie. Póki co nie martwiliśmy się tym, tylko podziwialiśmy widoki. Minimalistyczna zabudowa, zdająca się funkcjonować w zgodzie z naturą, prostota życia i spokój.
Łapanie stopa w Norwegii przez 4 osoby okazało się nie aż tak łatwe, jak zakładaliśmy. Kierowcy mijali nas kulturalnie, przepuszczali na przejściach dla pieszych (niezrobienie tego może skutkować utratą prawa jazdy!), ale nie zatrzymywali się. W końcu, w połowie drogi, Pan Bóg wysłuchał naszych próśb i zesłał nam przemiłą Panią, która pomykała z zakupami swoim vanem. Kobieta zatrzymała się, zabrała nas i tu zaczął się jej wpływ na dalszy przebieg naszej wyprawy.
Pani, której imienia nie poznaliśmy, była zaskoczona naszym pomysłem, by przemierzać taki dystans pieszo. Okazało się, że sama dużo podróżuje, często autostopem, dlatego też stara się pomagać innym podróżnikom. Kiedy dowiedziała się, że przylecieliśmy tylko na kilka godzin, zaproponowała nam, że obwiezie nas po najważniejszych miejscach Sandefjord. Miasteczko słynie podobno z dwóch rzeczy: wikingów i wielorybnictwa. Wikingowie założyli tu niegdyś osadę. Na ich ślady natrafiono podczas odkrywania kurhanu,  w którym spoczywały szczątki wodza Wikingów, pochowanego w łodzi.

Łódź z Gokstad odkryto w XIX wieku i jest ona podobno najsłynniejszym statkiem wikingów, jaki dotychczas odnaleziono (więcej informacji TUTAJ). Obecnie znajduje można oglądać go w muzeum w Oslo. W miejscu, gdzie dokonano znaleziska, znajduje się pomnik odpowiadający wielkością łodzi, a także usypany z ziemi kopiec, symbolizujący ten, w którym przez lata ukryty był historyczny skarb.
Spod pomnika pojechaliśmy do centrum Sandefjord. Charakterystyczny pomnik wielorybników zobaczyliśmy zza szyb samochodu, przez co nie mamy go na zdjęciu, ale gdybyście chcieli go zobaczyć, odsyłam do relacji Marty (TUTAJ). Nasza lokalna przewodniczka, wiedząc że chcieliśmy spróbować tutejszych krewetek, zaprosiła nas do miejsca, w którym podobno kupić można te najlepsze - sklepu tuż przy porcie. 
Powiem szczerze, że dotąd nie lubiłam krewetek. Robiłam kilka podejść, ale jakoś mi nie pasowały, wydawały się gumowe i bez smaku. Kiedy więc sięgnęłam po jedną z torebki, jaką podarowała nam nasza Przewodniczka, nie wiedziałam nawet jak się zabrać za jedzenie. Kobieta przeszkoliła nas jak najsprawniej obrać te maleństwa, a nawet - co zrobić z resztkami (okazuje się, że i na nie są chętni - ptaki!). Smak tych krewetek zupełnie mnie zaskoczył. Były absolutnie przepyszne, lekko tłuste i aromatyczne. Zweryfikowałam swoje przekonanie i przyznaję, że jestem krewetkową snobką - lubię tylko te norweskie. Szkoda jedynie, że patrzą tak smutno na człowieka tymi oczkami jak ziarnko pieprzu ;).
Rozstając się z naszą Przewodniczką byłam wzruszona jej bezinteresowną pomocą i gościnnością. Kobieta na koniec naszego spotkania z bagażnika auta przyniosła nam jeszcze jakieś pół kilo ziemniaków migdałowych, które podobno rosną tylko w norweskich górach i uchodzą tutaj za wyjątkowy rarytas (jakbyście znali przepis na takie ziemniaki - będę wdzięczna za podanie w komentarzu). I tak, z siatką krewetek i ziemniaków, ruszyliśmy w dalszy spacer.
Nie mieliśmy już za dużo czasu, więc postanowiliśmy wspiąć się na najbliższe wzgórze i zobaczyć panoramę miasteczka w świetle zachodzącego słońca. Przebijając się przez osiedle pełne białych i czerwonych domków dotarliśmy do oblodzonego wzniesienia, na które wspinaczka nie była łatwa. 
Widok na szczycie wart był każdej chwili grozy, spowodowanej zdobywaniem go w kompletnie nieodpowiednich butach. Zachodzące nad miasteczkiem słońce, paleta niebieskości i fioletów, połyskująca od mrozu roślinność, a do tego smak zagryzanych na fiordzie krewetek. Tak, to był magiczny wieczór. 
Zupełnie nie wiem kiedy minęły nam te trzy godziny pobytu w mieście. Nagle zrobiło się po 16 i trzeba było zawracać, by zdążyć na samolot powrotni. W drodze na lotnisko, mijając piękne domy, od których biło niesamowite ciepło, zastanawiałam się jakby to było tu mieszkać.
Drogę powrotną w całości przemierzyliśmy pieszo i uwierzcie mi, że to nie było łatwe. Szybkim tempem zajęło nam to ponad półtora godziny, ale było co machać nogami (i nie tylko - mam zakwasy mięśni międzyżebrowych od szybkiego oddychania :D). Tym razem nie udało się złapać stopa, ani wstrzelić w godzinę kursowania pociągu, ale warto było. Norwegia zachwyciła mnie. Swoimi kolorami, smakami i tą jedną Panią, dzięki której ten dzień był tak niesamowity. Z chęcią jeszcze tu wrócę, do kraju, gdzie szczypie mróz, ale ludzie mają gorące serca.

10 komentarzy:

  1. ależ! zawsze nieufnie podchodziłam do takich jednodniówek no bo zawsze trzeba dojechać z/na lotnisko, a to zawsze kosztuje czasem więcej niż bilet, a to tamto sramto, ale narobiliście mi ochoty strasznej teraz. szkoda tylko że poznań ma tak słabą siatkę połączeń na tle innych miast, ale pewnie jakby ludzie więcej latali, to i połaczeń byłoby więcej. super super super!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jest trochę miejsc, które można w ten sposób zwiedzić, choć rzeczywiście nie wszystkie się do tego nadają. Ale opcja super - z jedną małą torebką i własnymi kanapkami, totalnie niskobudżetowo, a przygoda wielka!

      Usuń
  2. między innymi to kogo spotkamy na swojej drodze czyni każdą podróż wyjątkową i jedyną w swoim rodzaju :)) Sandefjord... czas zrobić podejście zimowe z opcją Szwecja :D Aga, super relacja, świetna zdjęcia, niesamowite wrażenia!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki, ale to wszystko przez Wasz pomysł :D. Co więcej, idziemy za ciosem i w lutym kolejna jednodniówka - na bagietkę pod Paryż (Beauvis).

      Usuń
  3. Chyba tylko tak pozostaje mi zwiedzanie Skandynawii, bo ciągnie mnie do niej strasznie , ale ceny niestety nie na moją kieszeń.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja też dołączam się do tych pozytywnie zaskoczonych! Dzięki za pomysł! :) Też jesteśmy z Poznania, więc po przejrzeniu wszystkich Twoich "podsumowań wyjazdu" biorę się za planowanie ;) Dzięki bardzo!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo proszę, taki jest m. in. cel tego bloga - inspirowanie innych :). Tylko uwaga: Sandefjord znika z rozkładów lotów z Poznania z tego co pamiętam wraz z końcem marca!

      Usuń
  5. Odpowiedzi
    1. Mały update: dzisiaj pojawia się już TORP po marcu, ale w poniedziałki i piątki (sobotni spacer odpada) i w bardziej wieczornych godzinach. Ceny podobne, tj. od 68 zł w dwie strony z Wizz Discount Club.

      Usuń
  6. Byłem tam dwa razy, polecam sezon grzybowy to bajka - oni nie zbierają grzybów - wylot-przylot na różne lotniska,
    Pozdro

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...