Po opuszczeniu terminalu przylotów w Bombaju kończy się rzeczywistość, do jakiej jesteśmy przyzwyczajeni. Pora pożegnać się ze znajomymi standardami, odtąd nic nie będzie już oczywiste. Znajdująca się w mieście Brama Indii ma pewien symboliczny wymiar. Przekroczenie jej gwarantuje ogromną ilość wrażeń, niekoniecznie przyjemnych. Po pierwszej ich dawce byliśmy przerażeni perspektywą pozostania w tym szalonym kraju przez najbliższe dwa tygodnie, a przecież trafiliśmy do jednego z tych "bardziej cywilizowanych" miast...
Przylecieliśmy planowo, około północy. Lotnisko niczym w Emiratach Arabskich - przepych, nowoczesność, florystyczne zdobienia. W łazience Pani obsługująca wita mnie pokornym "Namaste", a po umyciu rąk podaje ręczniczki do wytarcia, abym się nie zmęczyła samodzielnym ich urywaniem. Toalety czyściutkie i pachnące, w pełni zautomatyzowane, żadne tam dziury w ziemi. No dobrze, ale trzeba opuścić tą enklawę. Do hotelu decydujemy się iść pieszo, bo to niedaleko lotniska, jednak już po krótkim spacerze w potwornej duchocie, z ciężkim bagażem na przepoconych plecach, ulegamy namowie mijającego nas rikszarza i wsiadamy do jego wozu. Przynajmniej zawiezie nas pod drzwi hotelu - pomyśleliśmy - jednak byliśmy w grubym błędzie...
WELCOME TO INDIA
Rikszarz, jak się okazało, ogarniał przestrzeń jeszcze mniej niż my. Po kilkunastu minutach kluczenia zostawił nas w miejscu, gdzie "tam gdzieś po lewej" miał być nasz hotel. Niestety nie było i nikt nie był w stanie odpowiedzieć czy w ogóle istnieje (jak widać, czasem nawet wcześniejsza rezerwacja przez internet nie daje takiej pewności). Znaleźliśmy się więc w nocy na przedmieściach Mumbaju, bez dachu nad głową. Jedyne, na co nie mogliśmy narzekać to samotność - wokół było pełno ludzi, którym podobny do naszego stan zupełnie nie przeszkadzał. Spali, jak gdyby nigdy nic, na chodnikach, pod wiaduktami i mostami, wszędzie. Trzeba było bardzo uważnie stawiać nogi, bo przy braku ulicznego oświetlenia łatwo było kogoś lub coś nadepnąć. Poddaliśmy się w szukaniu i po kilkukilometrowym "spacerze" trafiliśmy do zupełnie innego hotelu. Zapłaciliśmy bardzo europejską cenę za bardzo nieeuropejski standard (szczury i moskity + przerwa w dostawie wody) i poszliśmy spać, aby jak najszybciej zapomnieć o tym, gdzie jesteśmy.
RANO BĘDZIE LEPIEJ
Pierwsza zasada, jakiej nauczyłam się w Indiach: jeśli jakieś miejsce Cię przeraża, poczekaj do rana. Co prawda będzie jeszcze głośniej, brud będzie jeszcze bardziej widoczny, ludzi chcących od Ciebie czegoś tysiąc razy więcej, ale światło dnia nada wszystkiemu bardziej optymistyczny wymiar. Albo raczej: mniej odpychający ;-). W hotelu obudził nas hałas dobiegający z ulicy. Do pokoju przyniesiono nam śniadanie: chleb tostowy przesmarowany masłem i kawa "3 w 1". Nie tknęliśmy niczego - tym razem mniej przez moje nietolerancje pokarmowe, a raczej z obawy o nasze zdrowie (widzieliśmy kuchnię i to nam wystarczyło jako antyrekomendacja). Spakowaliśmy się, rozliczyliśmy (okazało się, że mimo braku wody w kranie, mineralna którą dostaliśmy była dodatkowo płatna) i ruszyliśmy w miasto.
RÓB CO CHCESZ I PATRZ TYLKO DO PRZODU
Pierwsze zetknięcie z indyjskimi ulicami i ruchem drogowym za dnia przytłacza. Tu wszystko jest w ciągłym ruchu. Taksówki z niedomykającymi się drzwiami, rozwalające się riksze czy zardzewiałe rowery. Pojazd jedzie = jest dobry, nie ma mowy o przeglądach technicznych. Obowiązuje druga zasada, której się nauczyłam podczas wyjazdu: na drodze interesuje Ciebie tylko to, co z przodu. Nie patrz wstecz czy na boki. Jedź i trąb: non-stop, bez logiki czy wyraźnego powodu. Na ludzi, na krowy, na ładną pogodę. Tą filozofię można wykorzystać w życiu: trzeba patrzeć przed siebie, myśląc o swoim celu i ruszać w jego kierunku - na tyle szybko, na ile niedoskonała machina ma sił w sobie. Nie oglądać się na innych i na przeszłość. Jechać. Jeśli chodzi o naszą drogę to wsiedliśmy taksówkę i z obrzeży udaliśmy się do bardziej turystycznej dzielnicy: Colaba. Przejazd zajął około 45 minut i kosztował 300 rupii, oczywiście po stargowaniu :-).
CO CIĘ NIE ZABIJE TO... JEST OK
Częste mycie rąk, używanie płynów antybakteryjnych, nie dotykanie czyjegoś jedzenia, nie jedzenie z podłogi, a już broń Boże z chodnika. Znacie te zasady? W Indiach wydaje się, że znają je tylko przyjezdni. Miejscowym zarazki, bakterie i brud nie są straszne. Niczym dziwnym nie jest siedzenie czy leżenie na chodniku, podawanie klientowi dłonią niezapakowanego ciastka czy sztućca, trzymając nie rękojeść, a część, która ma kontakt z jedzeniem itd. W drodze do dzielnicy Colaba mijaliśmy targ spożywczy. Najbardziej zadziwiły mnie warunki, w jakich sprzedaje się jajka i żywe kurczaki. Wszystko bardzo dalekie od zasad higieny czy przechowywania w określonej temperaturze. Z naszą europejską florą bakteryjną nie ma jednak co krakać jak wrony, trzeba zawrzeć względny pakt z bakteriofobią (chociaż też nie dać się zwariować).
NIE JESTEŚ Z INDII = JESTEŚ BOGATY
Mówi się, że Indie są tanim krajem. Dla turystów zarabiających w euro czy dolarach może i tak, ale dla nas powiedzmy, że są umiarkowane cenowo. Czasem jest nieco taniej, czasem podobnie, czasem drożej niż w Polsce (piwko na w restauracji około 10 zł, czyli tyle ile na Starym Rynku w Poznaniu). Nie wytłumaczysz jednak tego Hindusowi, który patrząc na Ciebie widzi miliony monet. Cały czas próbowano wyciągnąć od nas pieniądze - na mleko dla dzieci, na jedzenie, za "darmowe oprowadzanie", za wskazanie drogi itd. Wyciąganie kasy z przyjezdnych to dla Hindusów sport narodowy, a o przykładowych technikach poczytacie jeszcze w odrębnym poście. Ale naciągają nie tylko uliczni sprzedawcy czy żebracy. Ta wojenka to żadna partyzantka, a oficjalna batalia - wystarczy spojrzeć na ceny biletów wstępu do muzeum, które dla nietubylców kosztują kilkadziesiąt razy więcej niż dla tubylców. "Poland, rich country" :]. Ale są też bardziej pozytywne strony bycia przybyszem - wszędzie jesteś postrzegany jako celebryta, ludzie ustawiają się kolejkami, by mieć z Tobą zdjęcie. Ale o tym za moment...
TROCHĘ PODOBNIE, ALE ZUPEŁNIE INACZEJ
Do Indii leci się zaznać czegoś innego. I rzeczywiście, w tym kraju nie da się przykładać naszych miar, nawet tam, gdzie z pozoru jest podobnie. Weźmy na przykład transport publiczny. Niby podobne dworce, podobne pociągi i podobna niepunktualność, ale o ile u nas spóźnienia to wciąż niechlubna anomalia, tak w Indiach 4 godziny różnicy w długości przyjazdu nikogo nie zaskakuje (poza turystami, którzy wierzą naiwnie w rozkłady jazdy). Zapewne największej inności doświadczyć można w nieturystycznych miasteczkach i wsiach, ale duże miasta też są specyficzne. Jest znacznie bardziej kolorowo, bardziej głośno, kiczowato. Początkowo nie odrywa się aparatu od oka. Tak bardzo chce się utrwalić tą inność, zanim się opatrzy, że ilością pstrykania można zadziwić niejednego Azjatę.
WELCOME TO INDIA
Rikszarz, jak się okazało, ogarniał przestrzeń jeszcze mniej niż my. Po kilkunastu minutach kluczenia zostawił nas w miejscu, gdzie "tam gdzieś po lewej" miał być nasz hotel. Niestety nie było i nikt nie był w stanie odpowiedzieć czy w ogóle istnieje (jak widać, czasem nawet wcześniejsza rezerwacja przez internet nie daje takiej pewności). Znaleźliśmy się więc w nocy na przedmieściach Mumbaju, bez dachu nad głową. Jedyne, na co nie mogliśmy narzekać to samotność - wokół było pełno ludzi, którym podobny do naszego stan zupełnie nie przeszkadzał. Spali, jak gdyby nigdy nic, na chodnikach, pod wiaduktami i mostami, wszędzie. Trzeba było bardzo uważnie stawiać nogi, bo przy braku ulicznego oświetlenia łatwo było kogoś lub coś nadepnąć. Poddaliśmy się w szukaniu i po kilkukilometrowym "spacerze" trafiliśmy do zupełnie innego hotelu. Zapłaciliśmy bardzo europejską cenę za bardzo nieeuropejski standard (szczury i moskity + przerwa w dostawie wody) i poszliśmy spać, aby jak najszybciej zapomnieć o tym, gdzie jesteśmy.
RANO BĘDZIE LEPIEJ
Pierwsza zasada, jakiej nauczyłam się w Indiach: jeśli jakieś miejsce Cię przeraża, poczekaj do rana. Co prawda będzie jeszcze głośniej, brud będzie jeszcze bardziej widoczny, ludzi chcących od Ciebie czegoś tysiąc razy więcej, ale światło dnia nada wszystkiemu bardziej optymistyczny wymiar. Albo raczej: mniej odpychający ;-). W hotelu obudził nas hałas dobiegający z ulicy. Do pokoju przyniesiono nam śniadanie: chleb tostowy przesmarowany masłem i kawa "3 w 1". Nie tknęliśmy niczego - tym razem mniej przez moje nietolerancje pokarmowe, a raczej z obawy o nasze zdrowie (widzieliśmy kuchnię i to nam wystarczyło jako antyrekomendacja). Spakowaliśmy się, rozliczyliśmy (okazało się, że mimo braku wody w kranie, mineralna którą dostaliśmy była dodatkowo płatna) i ruszyliśmy w miasto.
RÓB CO CHCESZ I PATRZ TYLKO DO PRZODU
Pierwsze zetknięcie z indyjskimi ulicami i ruchem drogowym za dnia przytłacza. Tu wszystko jest w ciągłym ruchu. Taksówki z niedomykającymi się drzwiami, rozwalające się riksze czy zardzewiałe rowery. Pojazd jedzie = jest dobry, nie ma mowy o przeglądach technicznych. Obowiązuje druga zasada, której się nauczyłam podczas wyjazdu: na drodze interesuje Ciebie tylko to, co z przodu. Nie patrz wstecz czy na boki. Jedź i trąb: non-stop, bez logiki czy wyraźnego powodu. Na ludzi, na krowy, na ładną pogodę. Tą filozofię można wykorzystać w życiu: trzeba patrzeć przed siebie, myśląc o swoim celu i ruszać w jego kierunku - na tyle szybko, na ile niedoskonała machina ma sił w sobie. Nie oglądać się na innych i na przeszłość. Jechać. Jeśli chodzi o naszą drogę to wsiedliśmy taksówkę i z obrzeży udaliśmy się do bardziej turystycznej dzielnicy: Colaba. Przejazd zajął około 45 minut i kosztował 300 rupii, oczywiście po stargowaniu :-).
CO CIĘ NIE ZABIJE TO... JEST OK
Częste mycie rąk, używanie płynów antybakteryjnych, nie dotykanie czyjegoś jedzenia, nie jedzenie z podłogi, a już broń Boże z chodnika. Znacie te zasady? W Indiach wydaje się, że znają je tylko przyjezdni. Miejscowym zarazki, bakterie i brud nie są straszne. Niczym dziwnym nie jest siedzenie czy leżenie na chodniku, podawanie klientowi dłonią niezapakowanego ciastka czy sztućca, trzymając nie rękojeść, a część, która ma kontakt z jedzeniem itd. W drodze do dzielnicy Colaba mijaliśmy targ spożywczy. Najbardziej zadziwiły mnie warunki, w jakich sprzedaje się jajka i żywe kurczaki. Wszystko bardzo dalekie od zasad higieny czy przechowywania w określonej temperaturze. Z naszą europejską florą bakteryjną nie ma jednak co krakać jak wrony, trzeba zawrzeć względny pakt z bakteriofobią (chociaż też nie dać się zwariować).
NIE JESTEŚ Z INDII = JESTEŚ BOGATY
Mówi się, że Indie są tanim krajem. Dla turystów zarabiających w euro czy dolarach może i tak, ale dla nas powiedzmy, że są umiarkowane cenowo. Czasem jest nieco taniej, czasem podobnie, czasem drożej niż w Polsce (piwko na w restauracji około 10 zł, czyli tyle ile na Starym Rynku w Poznaniu). Nie wytłumaczysz jednak tego Hindusowi, który patrząc na Ciebie widzi miliony monet. Cały czas próbowano wyciągnąć od nas pieniądze - na mleko dla dzieci, na jedzenie, za "darmowe oprowadzanie", za wskazanie drogi itd. Wyciąganie kasy z przyjezdnych to dla Hindusów sport narodowy, a o przykładowych technikach poczytacie jeszcze w odrębnym poście. Ale naciągają nie tylko uliczni sprzedawcy czy żebracy. Ta wojenka to żadna partyzantka, a oficjalna batalia - wystarczy spojrzeć na ceny biletów wstępu do muzeum, które dla nietubylców kosztują kilkadziesiąt razy więcej niż dla tubylców. "Poland, rich country" :]. Ale są też bardziej pozytywne strony bycia przybyszem - wszędzie jesteś postrzegany jako celebryta, ludzie ustawiają się kolejkami, by mieć z Tobą zdjęcie. Ale o tym za moment...
TROCHĘ PODOBNIE, ALE ZUPEŁNIE INACZEJ
Do Indii leci się zaznać czegoś innego. I rzeczywiście, w tym kraju nie da się przykładać naszych miar, nawet tam, gdzie z pozoru jest podobnie. Weźmy na przykład transport publiczny. Niby podobne dworce, podobne pociągi i podobna niepunktualność, ale o ile u nas spóźnienia to wciąż niechlubna anomalia, tak w Indiach 4 godziny różnicy w długości przyjazdu nikogo nie zaskakuje (poza turystami, którzy wierzą naiwnie w rozkłady jazdy). Zapewne największej inności doświadczyć można w nieturystycznych miasteczkach i wsiach, ale duże miasta też są specyficzne. Jest znacznie bardziej kolorowo, bardziej głośno, kiczowato. Początkowo nie odrywa się aparatu od oka. Tak bardzo chce się utrwalić tą inność, zanim się opatrzy, że ilością pstrykania można zadziwić niejednego Azjatę.
Chcąc spróbować inności, trzeba się spieszyć, by zdążyć przed zapędami globalizacji. Coraz więcej jest w Indiach sieciówek. Nie mniej, przynajmniej póki co nawet Starbucks czy McDonalds' mają tu swój specyficzny
rys - w tym pierwszym orientalny wystrój, w tym drugim - brak wołowiny i wieprzowiny w menu (są za do chickeny we wszystkich odmianach oraz burgery wegetariańskie). I'm lovin' it!
"NA BOMBĘ" W BOMBAJ
Ulokowanie początku indyjskiej przygody w tym mieście to zabieg godny dobrego reżysera Bollywood. Dwóch europejskich bladziochów skacze na najgłębszą wodę indyjskich aglomeracji. 20-milionów mieszkańców: skrajnie bogatych i skrajnie biednych, wykształconych i nie potrafiących czytać, noszących dhoti i jeansy, chodzących boso i w Conversach. Architektura: kolonialna, dumnie brytyjska, z lewostronnym ruchem i pięknymi parkami; sąsiadująca z hinduskimi świątyniami i sypiącymi się kamienicami, szałasami, stertami śmieci. Ta kontrastowość to świetne tło dla zawiązania akcji.
Skacząc na bombę nie myśli się za dużo o technice tylko minimalizuje się dyskomfort uderzenia w taflę wody, a potem jak najszybciej zaczyna pływać. My też popłynęliśmy z nurtem, tylko lekko inspirując się przewodnikiem. Zaczęliśmy tam, gdzie Indie się zaczynają: od Bramy. Łuk z końca XIX wieku można obejrzeć zupełnie z bliska za darmo, jednak aby się do niego dostać trzeba wyczekać swoje w kolejce (osobnej dla Pań i Panów), przejść przez bramkę i dać swoje rzeczy do prześwietlenia. Zapamiętajcie tą procedurę, będzie się powtarzała w tym kraju jeszcze wielokrotnie, na każdym kroku.
Przy Bramie większość Hindusów była bardziej zainteresowana nami niż samym pomnikiem. To tu po pierwszy zostaliśmy dopadnięci niczym gwiazdy i każdy chciał mieć pamiątkowe foto z nami. Generalnie niezły ubaw, ale po kilkudziesięciu ujęciach zaczynają boleć policzki od uśmiechania się ;).
Tuż obok Bramy Indii znajduje się Taj Mahal Palace - luksusowy hotel, symbol miasta. Podobno można wejść do środka, nie sprawdzaliśmy - wystarczyło nam podziwianie z zewnątrz, ruszyliśmy w kierunku muzeum Chhatrapati.
Muzea indyjskie mają to do siebie, że dla nas wszystkie wydają się bardzo podobne pod względem ekspozycji. Dużo broni, trochę rzeźb i masa podobizn facetów z dziwnymi wąsami. Z racji tego, że to muzeum było dla nas pierwsze, było dla nas bardzo ciekawe. Sam budynek, w którym się mieści i otaczający go zadbany ogród robią wrażenie. Niestety wewnątrz nie można robić zdjęć (chyba, że za dodatkową opłatą za każde urządzenie).
"NA BOMBĘ" W BOMBAJ
Ulokowanie początku indyjskiej przygody w tym mieście to zabieg godny dobrego reżysera Bollywood. Dwóch europejskich bladziochów skacze na najgłębszą wodę indyjskich aglomeracji. 20-milionów mieszkańców: skrajnie bogatych i skrajnie biednych, wykształconych i nie potrafiących czytać, noszących dhoti i jeansy, chodzących boso i w Conversach. Architektura: kolonialna, dumnie brytyjska, z lewostronnym ruchem i pięknymi parkami; sąsiadująca z hinduskimi świątyniami i sypiącymi się kamienicami, szałasami, stertami śmieci. Ta kontrastowość to świetne tło dla zawiązania akcji.
Skacząc na bombę nie myśli się za dużo o technice tylko minimalizuje się dyskomfort uderzenia w taflę wody, a potem jak najszybciej zaczyna pływać. My też popłynęliśmy z nurtem, tylko lekko inspirując się przewodnikiem. Zaczęliśmy tam, gdzie Indie się zaczynają: od Bramy. Łuk z końca XIX wieku można obejrzeć zupełnie z bliska za darmo, jednak aby się do niego dostać trzeba wyczekać swoje w kolejce (osobnej dla Pań i Panów), przejść przez bramkę i dać swoje rzeczy do prześwietlenia. Zapamiętajcie tą procedurę, będzie się powtarzała w tym kraju jeszcze wielokrotnie, na każdym kroku.
Przy Bramie większość Hindusów była bardziej zainteresowana nami niż samym pomnikiem. To tu po pierwszy zostaliśmy dopadnięci niczym gwiazdy i każdy chciał mieć pamiątkowe foto z nami. Generalnie niezły ubaw, ale po kilkudziesięciu ujęciach zaczynają boleć policzki od uśmiechania się ;).
Sporo atrakcji, między innymi Uniwersytet czy Dworzec Terminus widzieliśmy z okien taksówki. Potem kręciliśmy się po prostu po mieście, zahaczając o pierwszą wodę kokosową prosto z zielonych kokosów. Ale o tym specjale jeszcze napiszę przy okazji :-).
Pod wieczór trafiliśmy do najbardziej mumbajskich miejc Mumbaju. Pierwsze z nich to wybrzeże, miejsce spotkań młodych ludzi, z którego rozpościera się widok na biznesową dzielnicę, pełen drapaczy chmur, znany z teledysków i filmów. W tym miejscu kręci się teledyski i filmy. Będąc w stolicy Bollywood nie mogliśmy darować sobie wizyty w kinie. Wybraliśmy świeżutki film "Mary Kom", opowiadający o znanej indyjskiej amatorskiej mistrzyni boksu. Historia na tyle prosta, że zrozumieliśmy przekaz bez angielskich napisów. Sam seans w indyjskich warunkach można przyrównać bardziej do naszego teatru - więcej w takim wydarzeniu elegancji i odświętności, w połowie filmu pojawia się antrakt, a kiedy w fabule przewinął się fragment hymnu narodowego - widzowie wstali i zaczęli śpiewać. Kino wypada jednak dużo taniej - koszt biletu nie przekraczał równowartości 5 zł.
Pierwsze wrażenia nie nastrajały optymizmem, ale przetrwaliśmy do rana, zmieniliśmy lokalizację, odpuściliśmy trochę nerwy i... daliśmy się ponieść temu szaleństwu. Mumbaj [bo taka jest oficjalna nazwa, choć dawny polski Bombaj jest wciąż dopuszczalny] nie jest najbardziej przewodnikowo zwiedzonym przez nas miastem. Nie popłynęliśmy na wyspę Elephanta, nie zaliczyliśmy wszystkich "must see" Lonely Planet, ani żadnej polecanej restauracji (twardo trzymaliśmy się własnych zapasów, poza wspomnianą wodą kokosową i Colą). Nie mniej, przez ten krótki czas odkryliśmy w nim coś więcej niż punkty programu: indyjską duszę. I chociaż jest tak bardzo inna od naszej, europejskiej i raczej przewidywalnej, po gwałtownym skoku wypłynęliśmy na powierzchnię, z dużą ciekawością podążając w kierunku kolejnych miejsc, jakie czekały na nas jeszcze podczas tych dwóch tygodni...
No wreszcie doczekałam się kolejnego posta z Indii :) Super fotki :)
OdpowiedzUsuńDzięki, będą kolejne, jeszcze lepsze! :)
UsuńNo Kochana, po takim trzymającym w napięciu zakończeniu nie możesz trzymać nas z ciągiem dalszym Waszej historii zbyt długo ;) świetnie napisane!
OdpowiedzUsuńDzięki Marta. Postaram się iść za ciosem ;)
OdpowiedzUsuńCiekawie napisana relacja:) Z niecierpliwoscia czekam na kolejne wpisy!!! Pozdrawiam:)
OdpowiedzUsuńJuż zabrałam się za kolejną :). Dzięki za pozytywny komentarz!
UsuńFajnie napisane, dobrze się czyta. Czekamy na ciąg dalszy ..
OdpowiedzUsuńDzięki! Działam w temacie :)
OdpowiedzUsuńale to wszystko znajomo brzmi, zwłaszcza to nieprzyjemne uczucie że jest ciemno, a jeszcze nie ma sie noclegu, nasza pierwsza noc na sri lance też taka była ;). ostatnio złapałam się na tym, że chociaż rok temu obiecywaliśmy sobie że "na razie do azji już nie", to znowu zaczyna mnie korcić.
OdpowiedzUsuńmy będąc w Indiach mówiliśmy sobie "OK, to jest kraj tylko na jeden raz", po czym zastanawialiśmy się bardzo poważnie czy nie skorzystać jeszcze raz z wizy i nie skoczyć na Goa jak była dobra cena ;). Sri Lanka też nas korci na kiedyś, heh...
Usuńno właśnie, jak się czyta lub słucha o wrażeniach, szczególnie tych pierwszych, to człowiek sobie myśli 'a po co mi to, jest przecież tyle innych pięknych miejsc'. a później ogląda się te kolorowe zdnęcia i chciałoby się samemu to zobaczyć, mimo wszystko.
OdpowiedzUsuńGdybyśmy przyjaźnili się tylko z pięknymi i najlepiej ubranymi ludźmi byłoby nudno ;). Ja polecam takie wyprawy, mimo że jestem raczej wygodnicka. Poszerzają tolerancję na dyskomfort i generalnie świadomość.
OdpowiedzUsuń11 zdjecie od góry - no wypisz wymaluj subway w krakowie w którym jadłem, z masą cyganów przed wejściem.
OdpowiedzUsuń