Różni podróżnicy, różne pomysły na wypoczynek. Chociaż my jesteśmy z tych mocno zwiedzających, nie mamy nic przeciwko plaży z palmami od czasu do czasu. W Indiach chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej, ale daliśmy też sobie trochę czasu na złapanie oddechu. Cztery dni zwolnionych obrotów spędziliśmy w krainie idealnie do tego stworzonej: GOA. Wbrew pozorom, na samym plażingu się nie skończyło...
Przełączeniu się z "trybu przetrwania i adaptacji" na "tryb wakacyjny" podczas naszego pobytu na Goa towarzyszyło zwiększenie natężenia pstrykania zdjęć. A że ładnych widoczków było dużo, no i dobrze się je teraz ogląda, kiedy to częściej niż z parzącym w stopy piaskiem mamy do czynienia z odmrożeniami kończyn, postanowiłam nie robić aż tak surowej selekcji materiału, tylko zaserwować relację w dwóch częściach. Oto pierwsza z nich, mam nadzieję że zaostrzy apetyt na więcej.
PIERWSZE KROKI
PIERWSZE KROKI
Z Mumbaju do Goa dostaliśmy się samolotem linii IndiGO. Poza tym, że zapomniałam wydrukować potwierdzenia rezerwacji biletów (dzięki Bogu, że mieliśmy ze sobą tablet i wersja elektroniczna wystarczyła!), podróż przebiegła spokojnie. Oczywiście byliśmy ciekawostką na pokładzie indyjskich linii, ale do tego już zaczęliśmy się przyzwyczajać. Na miejscu wzięliśmy taksówkę (około 1000 IR) i pojechaliśmy do naszego hotelu. Tym razem takowy istniał, choć też nie było łatwo go znaleźć - nasz GPS wsparł Pana "I know where it is, my friend" kierowcę i po jakiś 45 minutach znaleźliśmy się w środku... tropikalnej dżungli?
PIERWSZE WRAŻENIA (I ZAGROŻENIA)
No właśnie, to co natychmiast rzuciło się nam w oczy to tutejsza bujna roślinność. Zupełnie inny krajobraz niż w Mumbaju, bardziej "srilankowy" czy "wietnamski" - przynajmniej na tyle, na ile sobie te kraje wyobrażamy. Pola ryżowe i wysokie palmy z bujnym listowiem. Katolickie kapliczki i ta zieleń. Pięknie, spokojnie, leniwie.
Gęsta roślinność, wysoka wilgotność, chichocząc małpy gdzieś w oddali, brak oświetlenia "leśnych" alejek... Narastała w nas całkiem uzasadniona obawa przed tym, czego baliśmy się najbardziej: moskitami i malarią. Muggi poszły w ruch i poszliśmy spać. Rano będzie lepiej.
PLAŻING
Po śniadaniu na bogato (nigdy nie byłam jeszcze aż tak obsługiwana - miałam wrażenie, że najchętniej przeżuwano by za nas pokarm, abyśmy nie musieli się wysilać) wybraliśmy się na pierwszy spacer. Wyszliśmy z naszego "lasu" - zadrzewionej części miasteczka - i przez jakieś 25 minut podziwialiśmy zamknięte guest house'y i restauracje, nieczynne sklepy i imprezownie sennie wyczekujące początku sezonu, który nadchodzi tu w listopadzie.
"Nasza" plaża nie wyglądała jak z katalogu, a ocean miał szarawy odcień, żaden tam turkus jak z reklamy Bounty. Ale i tak mi się podobało. Spokój, można usiąść w cieniu palmy (i złowieszczo wiszących na niej kokosów, czyhających na dobry moment do spadnięcia), zawiesić myśli i wsłuchać się w szum fal. Ach... błogo.
Radość trwała krótko. Dopadły nas dziewczyny "wanna see my shop?" sprzedające biżuterię. Wzięły nas na litość: bo jesteśmy jedynymi turystami, do sezonu jeszcze daleko, a za coś żyć i wykarmić dzieci trzeba. Muszę przyznać, że w temacie budowania relacji z klientem dziewczyny mogłyby przeszkolić niejednego handlowca. Zaczęły od bardzo przyjemnej rozmowy - o wszystkim i niczym, o życiu w Indiach, o tym, że nigdy nie podróżowały (z jaką ciekawością oglądały przewodnik po Indiach! Oglądały, bo niestety nie umiały czytać), o Polsce (nie miały pojęcia gdzie to). Kiedy nawiązała się więź to "niezobowiązująco" pokazały noszony ze sobą "asortyment sklepu": bransoletki, wisiorki, korale. Żadne tam cuda, ale jakoś tak trudno było odmówić.
Najpiękniejsze plaże są podobno w okolicach Palolem. Na nasze potrzeby ta w Anjunie wystarczyła. Jak już skończyliśmy transakcje biżuteryjne, odgoniliśmy kilku innych zdesperowanych handlarzy narkotyków i masażystów, odmówiliśmy kilku propozycjom zrobienia henny i zaczęliśmy ignorować zbierających się na plaży gapiów, ciekawych białej (bardzo białej) pary, udało się... odpocząć.
ZWIEDZANIE, odsłona 1
Kolejny dzień, kolejna okazja do bliższego poznania Goa. Wypożyczenie skutera na dobę kosztowało około 350 IR i okazało się świetną inwestycją.
W przemierzaniu nowych krain skuterem mamy trochę doświadczenia, nawet w ruchu lewostronnym (choć moje wystąpienie w roli kierowcy było typowo rolą epizodyczną i o mało nie zakończyło się czołówką). Nie mniej, prowadzenie w tym szalonym kraju wydawało mi się dość straszne - nie dość, że ludzie prowadzą jak wariaci, to jeszcze zawsze znienacka może pojawić się na Twoim torze jazdy krowa...
Ale indyjski styl jazdy oraz żywe przeszkody to nie jedyna trudność. Kolejną okazało się tankowanie. Dostaliśmy skuter z niemal pustym bakiem, a żadnej stacji w pobliżu nie zauważyliśmy... Skierowano nas do spożywczaka, więc tam pokierowaliśmy się w nadziei, że gdzieś tam między paczkami indyjskich chipsów z soczewicy kryje się dystrybutor z paliwem. Dystrybutora nie było, ale na Goa to żaden problem. Benzynę sprzedaje się w każdym spożywczaku, warzywniaku czy nawet salonie fryzjerskim - w plastikowych butelkach po Coca-Coli :-).
Pomijając kwestie BHP, taka rozsiana sprzedaż jest rozwiązaniem bardzo wygodnym. Można w każdej chwili zasilić trochę pojazd, a potem ze spokojem dojechać na stację, która - jak się potem okazało - również funkcjonuje w okolicy. Koń nakarmiony, można jechać dalej. Przystanek pierwszy: Baga Beach.
Bardziej tropikalnie niż w Anjuna, ale też więcej "majfrendów" i podobno Rosjan w sezonie. Jak nie patrzeć na mało estetyczne budy imitujące restauracje, to nawet ładnie. Dużo wypoczywających lokalsów.
Miało być zwiedzanie, a nie plaże, wiem. No to druga i ostatnia, o jaką zahaczyliśmy: Calangute. Mimo przewodnikowej rekomendacji nie wydała się nam jakoś szczególna, chociaż też miała swoich amatorów.
PIERWSZE WRAŻENIA (I ZAGROŻENIA)
No właśnie, to co natychmiast rzuciło się nam w oczy to tutejsza bujna roślinność. Zupełnie inny krajobraz niż w Mumbaju, bardziej "srilankowy" czy "wietnamski" - przynajmniej na tyle, na ile sobie te kraje wyobrażamy. Pola ryżowe i wysokie palmy z bujnym listowiem. Katolickie kapliczki i ta zieleń. Pięknie, spokojnie, leniwie.
PLAŻING
Po śniadaniu na bogato (nigdy nie byłam jeszcze aż tak obsługiwana - miałam wrażenie, że najchętniej przeżuwano by za nas pokarm, abyśmy nie musieli się wysilać) wybraliśmy się na pierwszy spacer. Wyszliśmy z naszego "lasu" - zadrzewionej części miasteczka - i przez jakieś 25 minut podziwialiśmy zamknięte guest house'y i restauracje, nieczynne sklepy i imprezownie sennie wyczekujące początku sezonu, który nadchodzi tu w listopadzie.
Radość trwała krótko. Dopadły nas dziewczyny "wanna see my shop?" sprzedające biżuterię. Wzięły nas na litość: bo jesteśmy jedynymi turystami, do sezonu jeszcze daleko, a za coś żyć i wykarmić dzieci trzeba. Muszę przyznać, że w temacie budowania relacji z klientem dziewczyny mogłyby przeszkolić niejednego handlowca. Zaczęły od bardzo przyjemnej rozmowy - o wszystkim i niczym, o życiu w Indiach, o tym, że nigdy nie podróżowały (z jaką ciekawością oglądały przewodnik po Indiach! Oglądały, bo niestety nie umiały czytać), o Polsce (nie miały pojęcia gdzie to). Kiedy nawiązała się więź to "niezobowiązująco" pokazały noszony ze sobą "asortyment sklepu": bransoletki, wisiorki, korale. Żadne tam cuda, ale jakoś tak trudno było odmówić.
Najpiękniejsze plaże są podobno w okolicach Palolem. Na nasze potrzeby ta w Anjunie wystarczyła. Jak już skończyliśmy transakcje biżuteryjne, odgoniliśmy kilku innych zdesperowanych handlarzy narkotyków i masażystów, odmówiliśmy kilku propozycjom zrobienia henny i zaczęliśmy ignorować zbierających się na plaży gapiów, ciekawych białej (bardzo białej) pary, udało się... odpocząć.
ZWIEDZANIE, odsłona 1
Kolejny dzień, kolejna okazja do bliższego poznania Goa. Wypożyczenie skutera na dobę kosztowało około 350 IR i okazało się świetną inwestycją.
W przemierzaniu nowych krain skuterem mamy trochę doświadczenia, nawet w ruchu lewostronnym (choć moje wystąpienie w roli kierowcy było typowo rolą epizodyczną i o mało nie zakończyło się czołówką). Nie mniej, prowadzenie w tym szalonym kraju wydawało mi się dość straszne - nie dość, że ludzie prowadzą jak wariaci, to jeszcze zawsze znienacka może pojawić się na Twoim torze jazdy krowa...
Ale indyjski styl jazdy oraz żywe przeszkody to nie jedyna trudność. Kolejną okazało się tankowanie. Dostaliśmy skuter z niemal pustym bakiem, a żadnej stacji w pobliżu nie zauważyliśmy... Skierowano nas do spożywczaka, więc tam pokierowaliśmy się w nadziei, że gdzieś tam między paczkami indyjskich chipsów z soczewicy kryje się dystrybutor z paliwem. Dystrybutora nie było, ale na Goa to żaden problem. Benzynę sprzedaje się w każdym spożywczaku, warzywniaku czy nawet salonie fryzjerskim - w plastikowych butelkach po Coca-Coli :-).
Pomijając kwestie BHP, taka rozsiana sprzedaż jest rozwiązaniem bardzo wygodnym. Można w każdej chwili zasilić trochę pojazd, a potem ze spokojem dojechać na stację, która - jak się potem okazało - również funkcjonuje w okolicy. Koń nakarmiony, można jechać dalej. Przystanek pierwszy: Baga Beach.
Kierowaliśmy się do Panaji, stolicy stanu Goa. Po drodze zainteresowała nas pewna brytyjska forteca. Wiele hinduskich rodzin wyraźnie wybrało ją jako cel wycieczki, no i poszczęściło im się - mogli pokazać dzieciom zarówno zabytek, jak i białych ludzi z Europy. Ba, nawet zrobić z nami pamiątkowe zdjęcie!
Kilkadziesiąt kilometrów do celu minęło szybko, dzięki atrakcjom, jakie fundowała nam droga. To rikszowo-skuterowy korek, to ciekawy widoczek, to kolonialny kościółek, hinduska kapliczka czy... ulewny deszcz.
Ruch drogowy się zagęszczał, lepiej niż znaki drogowe wskazując, że zbliżamy się do celu. Oto i on: stolica!
A jak stolica, to zaraz inne widoki i inna kultura. Nawet sikać publicznie zabraniają [patrz: znak].
Stare miasto Panjim ma bardzo przyjemny klimat. Można zapomnieć, że jesteś w Indiach i poczuć się trochę jak w Portugalii, a może Ameryce Południowej (ani tu ani tu nie byłam jakby co).
Bardzo podobały mi się tutejsze sklepiki i punkty usługowe, totalnie na bakier z nowoczesnością. Adamowi - jak widać - ogólnie się podobało :-).
Sercem miasta jest katolicki kościół Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny z XVI wieku. Portugalscy marynarze przychodzili tutaj modlić się, dziękując za szczęśliwą podróż z Lizbony. Na wzgórzu za kościołem rozpalano ogień, który pełnił rolę latarni morskiej. Turyści też mogą się pomodlić, albo chociaż zobaczyć wnętrze świątyni, za darmo. Ładnie, ale zdjęć robić nie można.
Po zwiedzaniu wpadliśmy na obiadowe biriani i tikka masala do George's restaurant, polecanej w przewodniku. Mimo rekomendacji Lonely Planet, w środku stołowali się sami Hindusi. Po jedzeniu jak wszyscy inni przeżuwaliśmy anyż, podobno dla lepszego trawienia, osiągając w ten sposób kolejny stopień indyjskiego wtajemniczenia.
Brak tłumów w restauracjach to pozytywna strona podróżowania poza sezonem. Mniej pozytywne jest większe zagrożenie malarią, a w związku z tym, konieczność życia zgodnie z naturalnym rytmem - wstawanie wraz ze wschodem słońca (no, prawie) i wracanie do hotelu przed zachodem. Nie chcąc, by wieczór złapał nas w drodze, z Panjim wracaliśmy do Anjuny dość szybko. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o dość niezwykły pod względem stylu architektury kościół - z daleka stawialiśmy, że to świątynia Sikhów, a tu nasi poczciwi Katolicy. Nie mniej, motyw malarii przewinął się jeszcze tego samego wieczoru...
KOMARY VS. MY: PIERWSZA KREW
Szybszy powrót do hotelu nie wydawał nam się taki straszny wobec kolejnej - poza m.in. tropikalnym klimatem, wakacyjną atmosferą i dostępnością benzyny - zalety tej części Indii: otóż na Goa łatwo kupić alkohol [nie czując się przy tym jak rasowy złoczyńca]. Zaopatrzyliśmy się w lokalnym supermarkecie [pełna cywilizacja - koszyki, samoobsługa, ustalone ceny, płatność kartą i w ogóle!] o sentymentalnej nazwie Oxford Arcade w lokalne piwo [wersja męska; marka nie jest istotna, bo wszystkie smakowały podobno identycznie] i Breezery [wersja damska, tu smaki były bardzo zróżnicowane i niespotykane w Europie], a także supersłodki i superpyszny napój o smaku mango zwany Maaza [wersja wspólna].
Zapowiadało się pięknie kiedy to stojąc przy kasie poczułam ukłucie w... cztery litery. Niestety nie była to szpilka zazdrości ze strony jakiejś nieatrakcyjnej Hinduski, a pełnowymiarowy indyjski komar. Człowiek się sprayuje, chroni odpowiednią odzieżą, a tu Cię jeden taki podczas zakupów dorwie i zepsuje wieczór siejąc niepewność. Ale o tym czy zasiane zostały również zarodźce malarii, dengi, czy japońskiego zapalenia mózgu, a także co jeszcze można robić i zwiedzać w najmniejszym stanie Indii dowiecie się w kolejnym odcinku... ;-).
KOMARY VS. MY: PIERWSZA KREW
Szybszy powrót do hotelu nie wydawał nam się taki straszny wobec kolejnej - poza m.in. tropikalnym klimatem, wakacyjną atmosferą i dostępnością benzyny - zalety tej części Indii: otóż na Goa łatwo kupić alkohol [nie czując się przy tym jak rasowy złoczyńca]. Zaopatrzyliśmy się w lokalnym supermarkecie [pełna cywilizacja - koszyki, samoobsługa, ustalone ceny, płatność kartą i w ogóle!] o sentymentalnej nazwie Oxford Arcade w lokalne piwo [wersja męska; marka nie jest istotna, bo wszystkie smakowały podobno identycznie] i Breezery [wersja damska, tu smaki były bardzo zróżnicowane i niespotykane w Europie], a także supersłodki i superpyszny napój o smaku mango zwany Maaza [wersja wspólna].
Zapowiadało się pięknie kiedy to stojąc przy kasie poczułam ukłucie w... cztery litery. Niestety nie była to szpilka zazdrości ze strony jakiejś nieatrakcyjnej Hinduski, a pełnowymiarowy indyjski komar. Człowiek się sprayuje, chroni odpowiednią odzieżą, a tu Cię jeden taki podczas zakupów dorwie i zepsuje wieczór siejąc niepewność. Ale o tym czy zasiane zostały również zarodźce malarii, dengi, czy japońskiego zapalenia mózgu, a także co jeszcze można robić i zwiedzać w najmniejszym stanie Indii dowiecie się w kolejnym odcinku... ;-).
serio tak łatwo jest tam złapać malarię? pytam, bo sie nie znam, nie pamiętam problemów z komarami na sri lance, ani szczególnych ostrzeżeń przed malarią, na dengę się nie szczepilismy.
OdpowiedzUsuńpodoba mi sie panaji. i wy, tacy jesteście... wakacyjni ;)
największe zagrożenie jest właśnie na Goa w porze deszczowej. my byliśmy pod koniec tej pory i aż takiej ogromnej wilgoci nie było, ale trochę cykora mieliśmy. chociaż bardziej bałam się chyba dengi czy tego zapalenia mózgu. odpowiednio się chroniliśmy środkami z dużym DEET, szczepień ani leków nie stosowaliśmy.
UsuńŁadnie tam :)) A odnośnie malarii: jedliście leki antymalaryczne? Słyszałam opowieści, że trzeba wydać ok. 2 tys. zł na leki i szczepienia by być spokojnym jadąc do Indii. Daj znać, ile w tym prawdy ;)
OdpowiedzUsuńbędę pisać o szczepieniach i innych przygotowaniach do wyjazdu, ale jestem zdania, że trzeba zachować umiar. oczywiście sanepid zaleca wszystko co możliwe, ale rozsądny lekarz wyperswadował nam ładowanie w siebie wszystkiego, bo to jeszcze bardziej szkodzi niż potencjalnie pomaga. szczepiliśmy się jedynie na żółtaczkę i tężec, a więc dość uniwersalne szczepienia. leki antymalaryczne mieliśmy ze sobą, ale właściwie przez przypadek - dostaliśmy od osoby z rodziny, która przywiozła niewykorzystane z wyprawy do Kenii. nie braliśmy ich profilaktycznie, bo mają dużo skutków ubocznych.
Usuńkurcze, koment mi wcięło , więc jeszcze raz ;) te butelki po coli z żółtą zawartością zaintrygowały mnie od razu po przybyciu do kambodży. wyglądały, hmm, co najmniej dziwnie ;) czasem spotykało się też butelki po johnny walkerze. dopiero napottkany Anglik uświadomił nas cóż to takiego ;) fotki super. a tak ogólnie wróciłabyś jeszcze kiedyś na Goa? sama mam bardzo mieszane uczucia co do Indii... jechać, nie jechać? ale Goa to ponoć zupełnie inny klimat... pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńpodobno ma być teraz trudniej o wizę do Indii, ale i tak moim zdaniem warto. Goa chętnie zaliczyłabym jeszcze raz, ma super klimat i sprzyja wypoczywaniu :)
UsuńA na ile wcześniej kupowaliście lot na Goa ( i w ogóle inne loty, jeśli takie były)? A pociągi? Bo się naczytałam, że żeby mieć miejscówkę trzeba kupić z duuużym wyprzedzeniem. My niedługo wyjeżdżamy, a oprócz wypożyczonych kilku książek z biblioteki nie mamy nic...jesteśmy coraz gorsi w planowaniu wyjazdów :/
OdpowiedzUsuńI czekamy na dalsze relacje (im więcej przed naszym wyjazdem tym lepiej ;)!
Loty kupowaliśmy z kilkunasto- lub kilkutygodniowym wyprzedzeniem. Pociągi około miesiąc wcześniej, ale już wtedy często trafialiśmy na listę rezerwowa. Warto ogarnąć to wcześniej, zdecydowanie. Kiedy lecicie?
UsuńEh. Bilety kupiliśmy na szybko, w jednej z promocji, szczepieniami od dawna nie musimy się martwić, więc byłam przekonana, że plan (jak zwykle) stworzy się sam na miejscu. Lecimy w piątek:) Jeden pociąg (na końcówkę wyjazdu, czyli prawie na miesiąc) już kupiliśmy, z resztą jakoś sobie będziemy musieli poradzić, są jeszcze niższe klasy i autobusy nocne w razie czego. Macie jakieś swoje miejsca naj? Jakieś złote rady?:) Przyjmiemy wszystko! :)
UsuńZłota rada: ufajcie sobie i pamiętajcie o asertywności :). I pijcie duuuuużo wody kokosowej! Jest super :) :) :). Nasze must see to Goa i Jaipur.
UsuńWieści prosto z Indii: bilety na autobusy i pociągi kiepskiej klasy ze spokojem dostępne nawet dzień przed (standard niski ale cena też;) Woda kokosowa jak zwykle smaczna;) Pozdrowienia z Jodhpur:)
UsuńDzięki za wieści!! Czekam na kolejne :-) Jodhpur podobno super, ciekawa jestem Waszych wrażeń. Heh, tej wody kokosowej to zazdroszczę strasznie. Sklepowa to nie to samo :-(.
UsuńJej ile jeszcze miejsc nie odkrytych przede mną i przed innymi. Pozazdrościć takich podróży.
OdpowiedzUsuńWszystko przed Tobą!
Usuń