8 kwietnia 2014

TBILISI: miasto, w którym rządzi KOBIETA

Podobno w patriarchalnej Gruzji kobieta wciąż postrzegana jest nie jako samodzielna istota, a jedynie jako czyjaś żona, matka, czy córka. Z drugiej strony - trzy z kilku najważniejszych postaci historycznych kraju były kobietami, a nad stolicą góruje 20-metrowy posąg Matki Gruzji. Kartlis Deda, jak każda kobieta, ma różne oblicza - podobnie jak miasto, które ma symbolizować.
Do TBILISI trafiliśmy w ramach naszej nieco ponad czterodniowej wyprawy do Gruzji, której terminem trafiliśmy niezamierzenie w Dzień Kobiet i dni okoliczne [termin, plan i podsumowanie wyjazdu TUTAJ]. Wyjazd od początku naznaczony był więc kobiecym pierwiastkiem, mimo iż skład ekipy wypadał  1:1, a właściwie 4:4. Za przewagą kobiet przemawia źródło inicjatywy wyjazdu: powstał w wyniku mojego zaprzyjaźnienia się z inną blogującą dziewczyną - Martą, z nomen-omen, Babskiej Robinsonady. Jeśli chodzi o kobiety w Gruzji, to przed wyjazdem moja świadomość ograniczała się do tego, że: 1. często ubierają się na czarno (przynajmniej te starsze, na zdjęciach), 2. w dniu swojego święta dostają dużo kwiatów, bo to w końcu postradziecki kraj, 3. zamiast oświadczyn mogą spodziewać się... PORWANIA. O tym czego dowiedziałam się w Tbilisi i później przeczytacie w niniejszej relacji.
PIERWSZE KROKI
Loty do Tbilisi nie należą do najtańszych (z Polski oferuje je LOT, przy czym nawet podczas Szalonych Śród ceny nie schodzą zwykle poniżej 500 zł). Dobrą opcją - i często wykorzystywaną przez Polaków - jest więc lot do Kutaisi Wizzairem. Zdarzają się oferty poniżej 200 zł w dwie strony (o jednej z nich pisałam nawet jakiś czas temu na Facebooku). Lotnisko w Kutaisi jest niewielkim, dość nowoczesnym obiektem, o ciekawej stylistyce. Po przejściu przez kontrolę graniczną (Polacy mogą wjeżdżać do Gruzji okazując wyłącznie dowód osobisty, ale zawsze lepiej mieć paszport) i usłyszeniu "Welcome to Georgia", przechodzimy do hallu, gdzie zaczyna się bitwa.
Nie, to nie my się bijemy - to o nas "biją się" kierowcy marszrutek, oferujący przewóz.  Nie wiem czy zbieżność nazw Georgian Bus z Polskim Busem jest przypadkowa, ale pod względem oferty cenowej okazali się najlepsi: po krótkich negocjacjach z młodym człowiekiem mówiącym po angielsku, zaoferowano nam bardzo korzystną cenę 10 lari od osoby za przewóz do Tbilisi (miasta dzieli niecałe 240 km). Gdybyśmy nie byli tak dużą grupą (8 osób) zapłacilibyśmy pewnie 15-20 lari. Przejazd do Kutaisi z lotniska płaci się mniej (zwykle do 3 lari), bo i odległość jest nieporównywalnie mniejsza (10 km do centrum miasta).
PIERWSZE WRAŻENIA
W drodze do Tbilisi zaliczyliśmy pierwsze etapy przejścia na tryb gruziński: szalona jazda kierowcy, gruziński folk w głośnikach, toaleta "na stojaka" na postoju, problemy komunikacyjne (kierowca nie mówił po angielsku...) i "wszystko jest możliwe" (...ale zadzwonił do swojej dyspozytorki, która po angielsku mówiła, podał słuchawkę Marcie i ta dogadała się, aby kierowca wysadził nas bliżej hostelu, zamiast w "standardowym" miejscu). Mimo, że od miejsca noclegu dzieliło nas kilka przecznic, dotarcie nie było łatwe - wszystkie nazwy ulic w tej dzielnicy pisane są tylko po gruzińsku, if you know what I mean. Hostel okazał się całkiem europejski, tak samo jak jego wyluzowany właściciel George - nie tracąc przy tym na gruzińskiej gościnności (już pierwszego dnia poczęstowani zostaliśmy domowym winem serwowanym z butelki po Coca-Coli).
PO WSCHODNIEJ STRONIE RZEKI
Poznawanie miasta rozpoczęliśmy od mniej reprezentatywnej części miasta. Zobaczyliśmy trochę takiej Gruzji, jak ją sobie wcześniej wyobrażaliśmy: nieuporządkowanej, raczej biednej, pełnej... gruzu (skądś musi być ta nazwa ;-)).
W mieście znajduje się największy obiekt sakralny w Gruzji i jedna z największyń świątyń prawosławnych na świecie: Cminda Sameba. Budynek stojący na wzgórzu widoczny jest z wielu części Tbilisi i stanowi charakterystyczny punkt orientacyjny. Wnętrze Soboru Świętej Trójcy kryje podobno aż 11 ołtarzy! Nam do środka nie było dane wejść ze względu na uroczystości, jakie odbywały się tego dnia w kościele. Tłumy ludzi czekały przed wejściem, a my nie chcieliśmy tracić czasu. Jeśli byliście tam w środku dajcie znać co nas ominęło. W okolicy Soboru dużo się działo. Wyraźnie było to ważne dla Gruzinów święto. Panowała odpustowa atmosfera.


Dzielnica Avlabari dawniej zamieszkała była przez Ormian i handlarzy winem. Dzisiaj handel też się przewija, choć w nieco innych branżach. Może nie jest tu pięknie, ale całkiem urokliwie - z tymi starymi budynkami w rozsypce i autami, które sporo przeżyły.


Docieramy do brzegu rzeki Kury i natychmiast robi się nowocześniej, a wręcz futurystycznie. Most Pokoju zwany złośliwie podpaską [jakby nie patrzeć - kobiecy motyw], dwa obiekty kojarzące mi się z suszarkami do włosów i otaczający je park Rike - wciąż w budowie - to zupełnie inny krajobraz.
Aby przedostać się na drugą stronę rzeki można przejść wspomnianym wcześniej mostem, albo jego znacznie starszym sąsiadem - znajdującym się przy świątyni Metechi, znanej z gruzińskich widokówek.

My zdecydowaliśmy się na opcję "na bogato": kolejkę linową na wzgórze Sololaki. Jej początkowa stacja znajduje się w parku przy Moście Pokoju. Przejazd kosztuje tylko 1 GEL, a aby zakupić bilet trzeba jednorazowo nabyć kartę elektroniczną, która może być używana przez wiele osób. Karta kosztuje 2 GEL i jest zwrotna, pod warunkiem zachowania paragonu.
PO ZACHODNIEJ STRONIE RZEKI
Z powietrznego tramwaju wysiada się na wzgórzu Sololaki, z którego rozprzestrzenia się świetny widok na miasto. Na wzniesieniu znajduje się twierdza Narikala. Historia obiektu sięga IV wieku, kiedy na tym obszarze panowali Persowie. Mury w dzisiejszej postaci pochodzą głównie z XVI-XVII wieku. Wśród fortyfikacji znajduje się świątynia Św. Mikołaja, bastion zwany wieżą Stambulską oraz - nieco niżej - kościół Betlejemski.
Pobyt na górze to okazja do strzelenia fotek z widokami na miasto i do spaceru promenadą, prowadzącą do okładkowego pomnika Matki Gruzji. Po drodze można kupić czurczchelę od jednego z ulicznych sprzedawców (uwaga: daleko jej do Snickersa, do którego jest porównywana, nawet bez gwiazdorzenia). 20-metrowa aluminiowa Matka może powitać Was winem, jak przyjaciół, albo mieczem, jak wrogów. Idąc od strony twierdzy pozostaje tylko to drugie, sorry.
Ze wzgórza Sololaki nie ma co zjeżdżać kolejką, tylko zejść wprost na miasto. Wracamy więc do poziomu 0 i do miksu starego z nowym, ażurowego z betonem, świeckiego z sakralnym, gruzińskiego z... polskim.
Sercem miasta, ścisłą starówką jest Plac Wolności. Zdziwicie się jednak wyobrażając sobie spokojne miejsce z kafejkami w stylu europejskich rynków. Jest to po prostu ogromne rondo, jak na kraj, w którym ruch samochodowy wciąż jest najważniejszy przystało. Od Placu odchodzą mniejsze uliczki z kafejkami, ale też główna aleja miasta: Rustaveli. A tam już całkiem europejsko: H&My, ZARY i inne Mc Donalds'y. Na szczęście z wyjątkami.

COŚ DLA BRZUCHA, COŚ DLA ZUCHA
Są w Tbilisi miejsca, które warto odwiedzić i takie, które odwiedzić należy obowiązkowo. Do tej drugiej kategorii zaliczam restaurację, o której pisałam i mówiłam już tyle, że będę posądzana o nachalny marketing. Namawiać nie mam zamiaru, ale kto spróbuje nie pożałuje. Niedaleko Placu Wolności, przy ulicy Lermontowa 6/20. Wejście po schodach w dół, wnętrze nie powala designem, ale nie o design chodzi: jest domowo, tanio i smacznie. Jeszcze tylko fotki i obiecuję ani słowa o jedzeniu [więcej TU].
Po najedzeniu się do granic możliwości ruszyliśmy w dalszą trasę - znów na górę. Wzgórze Mtacminda, dawniej Święta Góra, to aktualnie miejsce nie świętej, a świetnej zabawy. Mieści się tam park rozrywki, do którego dostać się można kolejką. Do kupienia biletu potrzebna będzie inna niż na komunikację miejską karta elektroniczna (2 GEL za kartę + 2 GEL za wjazd).
Kartę doładowuje się na dowolną kwotę, którą można następnie przeznaczyć na wybrane atrakcje parku :-). Przetestowaliśmy samochodziki (2,60 GEL) i diabelski młyn (2 GEL). Jedno i drugie fajowe, choć młyn wygrywa widokami na miasto.
KOBIETY, METRO I POSTĘPOWOŚĆ
Gruzińskie uliczki na początku marca spontanicznie rozkwitają straganami dwukrotnie: na Dzień Matki (03.03.) i późniejszy Dzień Kobiet (08.03.). Tego pierwszego nie miałam okazji obserwować, ale w Dniu Kobiet widok hojnie obdarowanych Pań był bardzo powszechny, co pozwala przypuszczać, że święto jest tu wciąż mocno celebrowane [1:3 dla przedwyjazdowych założeń!]. Podobno na bukiecik można liczyć nawet od nieznajomego czy w restauracji, czego nie doświadczyłam [heh, trudno...].
Mężczyźni w Gruzji zaskoczyli mnie szarmanckimi zasadami, które w Polsce są jeszcze mile widziane, a w Europie Zachodniej mogą być traktowane jako przejaw dyskryminacji na tle płciowym. Wielokrotnie zostałam przepuszczona w drzwiach przez mężczyznę, a także ustąpiono mi kilka razy miejsca w komunikacji publicznej [nie tylko mi - widziałam, że tak się po prostu tam robi wobec Pań]. Może jestem mało sfeminizowana, ale takie zachowania mi nie przeszkadzają. Na Gruzinkach też nie robiły większego wrażenia - widać, że są częścią ich codziennego życia. Wydawać by się mogło, że skoro tak świętuje się Dzień Kobiet i okazuje się szacunek Paniom w miejscach publicznych, to kobiety są postrzegane jako bardzo ważne w społeczeństwie. Tymczasem, czego dowiedziałam się już po powrocie, niekoniecznie tak to wygląda.

Jak na ironię, pomimo tego, że wiele Pań nosi imię po jednej z trzech wielkich Gruzinek-bohaterek - Nino, Tamara czy Ketevan - kobieta w Gruzji wciąż pozostaje w cieniu mężczyzny [ciekawe wpisy i więcej informacji na ten temat znadziecie TUTAJ i TUTAJ]. Natrafiłam wręcz na informację, że w Gruzji kobiety uważa się za płeć gorszą [artykuł: TUTAJ]. Kilka dni mojego czysto turystycznego pobytu w kraju nie daje mi żadnych podstaw do weryfikowania takich diagnoz. To, co zwróciło moją uwagę to tylko powierzchowności - to, że Gruzinki są fizycznie do siebie bardzo podobne [wiadomo - trudno szukać słowiańskich blondasków] i że faktycznie często ubierają się w ciemne kolory [2:3! z resztą wśród Gruzinów podobnie, królują czarne kurtki skórzane]. Miałam też jakieś dziwne wrażenie, że są wyciszone, zamyślone - ale może to przez tą deszczową pogodę. Jeśli spodziewacie się fotogenicznych starowinek w czarnych powłóczystych szatach to raczej nie znajdziecie ich w centrum stolicy - tutaj kobiety i dziewczyny ubierają się całkiem podobnie jak wszędzie indziej w Europie, ale bez przesadnego lansu. Z większymi różnicami kulturowymi zetknąć się można pewnie na prowincjach, tymczasem Tbilisi jest pod pewnymi względami bardziej postępowe niż Poznań czy Warszawa [np. komunikacja miejska - bardzo sprawne DWIE linie metra, z przystankami czytanymi w języku angielskim i w dodatku za grosze - jeden przejazd kosztuje 0,50 GEL; więcej info o metrze w Tbilisi: TUTAJ]. 
NA KONIEC: PORYWAJĄ CZY NIE PORYWAJĄ?!
Nie rozliczyłam się z jeszcze jednym z przedwyjazdowych założeń, a właściwie zasłyszanych informacji - odnośnie porwań żon. Według tego, co przekazano mi w ramach ostrzeżenia przed wyjazdem, nie powinnam sama spacerować po gruzińskich uliczkach, ponieważ może być to odebrane jako komunikat, że jestem "do wzięcia". Gdyby jakiś porywczy Gruzin się na taki haczyk złapał, zostałabym uprowadzona jako kandydatka na żonę, bez prawa odmowy takich "oświadczyn". Panie, które wybierają się do stolicy mogę uspokoić: do Polski wróciłam z tym samym, polskim mężem, a opowieści o porwaniach trzeba odłożyć na półkę z legendami. Czytałam, że porwania kobiet zdarzają się jeszcze na Kaukazie, ale w nieco innych okolicznościach i zazwyczaj są wcześniej "dogadane" [ciekawy artykuł na ten temat: TUTAJ].
Tym, co może Was porwać jest nietypowość TBILISI. Azjatycko-europejskie, chaotyczne, ale i przemyślane, zapuszczone i dopieszczone, staromodne i nowoczesne miasto ze swoimi skrajnościami ma coś z kobiety i jej zmienności. W kraju o dość tradycyjnym podziale ról, niezmąconym gender i innymi "równościami", stolica wydaje się najbardziej sfeminizowana, stąd nieprzypadkowo nad mieszkańcami czuwa nie kto inny niż stojąca na wzgórzu Matka. 

6 komentarzy:

  1. po zdjęciach widzę, że to miasto dla mnie. teraz się będe martwić, że do czasu naszego wyjazdu wszystko to zniknie, ludzie w tbilisi nie będa już trzepać tureckich dywanów na podwórku, bazary zostaną zamknięte, ta restauracja też, a stare domu wyburzone i nic z tego nie zostanie dla mnie do sfotografowania ;d
    ta plansza z gruzińskim alfabetem jest super, powiesiłabym ją sobie gdzieś!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widać, że to wszystko się ujednolica i "europeizuje", zarówno w Gruzji, jak i innych bardziej "dzikich" krajach. Nie sądzę jednak, aby przez rok ogarnęli to wszystko tak totalnie; spokojnie, to nie w gruzińskim stylu :D. Ja nie mogę się doczekać Twoich zdjęć z Gruzji!

      Usuń
  2. tak na prawdę to kobiety rządzą tym światem ;) świetna relacja i świetne zdjęcia :) zatęskniłam za Gruzją..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja zatęskniłam za bakłażanami i aż je zrobiłam na obiad... w postaci węgierskiego leczo ;). A z kobietami - wiadomka!

      Usuń
    2. bakłażany mhmm.. ostatnio robiłam zapiekankę z bakłażanów, ale nie miała nic wspólnego z tymi z Rachy :P za to coraz poważniej przymierzam się do kharczo, może nawet w ten weekend uda mi się znaleźć czas i zrobić :D

      Usuń
    3. Wyczuwam lobbing ze strony Michała na rzecz kharczo ;) :) :)

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...