W poprzednim odcinku dowiedzieliście się, że Goa to nie tylko plaża, choć i te są całkiem spoko; to kraina benzyną w butelkach po Coli płynąca; z kolonialnym klimatem, ale i większym zagrożeniem malarią. Przeczytaliście o tym, że komary, podobnie jak zachodni turyści, lubią supermarkety i to właśnie tam zaopatrują się w świeżą krew. Wątek urwał się pozostawiając Czytelnika z pytaniem: czy bohaterka relacji przeżyła? Czy otarła się o śmierć wijąc się w malarycznych konwulsjach na indyjskiej szpitalnej pryczy? A może krwiopijca okazał się czysty jak konto przed wypłatą? Odpowiedzi na te pytania, jak również na to co ma wspólnego Mel Gibson z kościółkiem w Old Goa, jak wywołać halucynacje we własnej kuchni oraz kilka innych znajdziecie w tej części relacji...
No dobrze, nie będę przedłużać tego nieznośnego napięcia. Poza skokiem adrenaliny przez obawę jak rozwinie się akcja oraz zupełnie normalnym swędzeniem skóry nic mi się nie stało. Miałam szczęście, że trafiłam na tego dobrego komara (komarzycę?). O ochronie zdrowia w Indiach będziemy jeszcze mówić. Teraz, kiedy już wiecie, że przeżyłam, mogę opowiedzieć Wam jeszcze trochę o Goa. Wybaczcie zdjęciowa rozrzutność i długie ładowanie strony, chcę pokazać co widziałam, bo bywało ciekawie.
ANJUNA, CZYLI MIEJSCE ZDARZENIA RAZ JESZCZE
Wracamy do miejsca, w którym nieszczęsne ugryzienie nastąpiło (nie, nie miejsca na mnie, do tego lepiej nie wracajmy). Anjuna nie jest pierwszorzędnym kurortem, przez co nie odstrasza nadmiernymi tłumami. Atrakcją miasteczka jest targowisko, na którym kupić można wszystko - od biżuterii po świeży, mino absolutnego braku warunków chłodniczych, nabiał. Ja kupiłam sobie kozacki kapelusz (patrz: dalsza część posta).
Anjuna to też też imprezownie (chyba najbardziej znana to Cafe Liliput; btw. wiedzieliście, że Goa to kolebka muzyki Goa Trance? Ja nie wiedziałam, że coś takiego istnieje). To tłumaczy dlaczego ciągle pytano nas czy przypadkiem nie chcemy kupić jakichś dragów :]. Nie kupujemy, zwiedzamy dalej, bo jesteśmy tylko cztery dni na miejscu.
Wracamy do miejsca, w którym nieszczęsne ugryzienie nastąpiło (nie, nie miejsca na mnie, do tego lepiej nie wracajmy). Anjuna nie jest pierwszorzędnym kurortem, przez co nie odstrasza nadmiernymi tłumami. Atrakcją miasteczka jest targowisko, na którym kupić można wszystko - od biżuterii po świeży, mino absolutnego braku warunków chłodniczych, nabiał. Ja kupiłam sobie kozacki kapelusz (patrz: dalsza część posta).
Anjuna to też też imprezownie (chyba najbardziej znana to Cafe Liliput; btw. wiedzieliście, że Goa to kolebka muzyki Goa Trance? Ja nie wiedziałam, że coś takiego istnieje). To tłumaczy dlaczego ciągle pytano nas czy przypadkiem nie chcemy kupić jakichś dragów :]. Nie kupujemy, zwiedzamy dalej, bo jesteśmy tylko cztery dni na miejscu.
Poruszanie się skuterem po okolicy tak się nam spodobało, że wypożyczyliśmy go na dzień kolejny. Szkoda nie brać, jeśli cena niewielka, a przygoda i widoki niezapomniane.
Naszym celem tym razem było Old Goa - niewielkie aktualnie miasteczko, które słynie z licznych obiektów sakralnych, które trafiły tutaj wraz z Portugalczykami w XVI wieku.
W Old Goa znajduje się kilka kościołów obok siebie. Miejsca są dobrze opisane po angielsku, dlatego bez problemu można dowiedzieć się wszystkiego. Główne świątynie to Sa Catedral, Basilica Bom Jesus i kościół Świętego Franciszka. Mi najbardziej podobał się kościół Świętego Kajetana.
To jeszcze w temacie pracy. Zdaje się, że nie święci garnki lepią, nie hinduscy budowlańcy remontują kościoły. No chyba, że robią to w przerwie między jedną a drugą drzemką. Kościółek, którego wezwania nie pamiętam i tytan pracy w akcji.
Upał był ogromny, więc rozumiem, że można przegrać z wewnętrznym leniem. Niektórzy (niektóre?) mają silniejszą samokontrolę i walczą do końca, nawet jeśli tym końcem jest czysty pomnik. Jednak największego pasjonata swojej pracy spotkaliśmy jeszcze w innym miejscu...
Kojarzycie taki żółty proszek, który barwi paluchy przy przyprawianiu kurczaka? To kurkuma. Jedna z moich ulubionych przypraw. Lubię za zapach, za lekka goryczkę, za właściwości rozgrzewające i przeciwzapalne. Tyle teorii, no to teraz z praktyki: wiecie jak rośnie kurkuma? Dokładnie tak, podobnie jak imbir:
Z goańskiego centrum kultury chrześcijańskiej podjechaliśmy w okolice miasta Ponda, do centrum smaków, zapachów i aromatów; do miejsca którego odwiedzenie było moim marzeniem: na plantację przypraw SAHAKARI. Wejście kosztowało z tego co pamiętam 40 złotych i zdecydowanie było warto. Zaczęło się tak, jak zaczyna się dobre spotkanie: od obiadu.
W cenie wejściówki można najeść się do woli, korzystając z samoobsługowego kateringu w ogólnodostępnej stołówki. Co zjedliśmy? Kilka rodzajów ryżu (w tym na słodko, z dodatkiem kurkumy, mleka kokosowego i rodzynek, ekstra!), dahl z ciecierzycy i różne surówki. Jedzenie nie sterroryzowało naszego układu pokarmowego, było dobre i... odpowiednio przyprawione ;-). To wracając do tematu...
Nakarmieni ruszyliśmy w podróż pełna znanego i nieznanego. Naszym "przewodnikiem z urzędu" był Pan, który sprawiał wrażenie totalnie zafiksowanego na punkcie przypraw, ich właściwości i wykorzystywania w medycynie. Zadawał pytanie: czy wiesz co to? Potem czasem podpowiadał, a czasem zupełnie nie. Poniżej na przykład gałka muszkatołowa. Idealny akcent do szpinaku, świetna do carbonarry, a w nadmiarze może powodować psychozę :].
Ciekawostka: curry to mieszanka przypraw, której jednym ze składników jest (choć nie musi być) jest curry, robione z suszonych liści o nazwie... curry.
Okazuje się, że przyprawami można leczyć wszystko, od niestrawności (czarny pieprz), po depresję (kardamon). No i po co te wszystkie suplementy diety i zapoznawanie się z ulotką przed użyciem? To pytanie pozostanie retorycznym. Dzięki wizycie na farmie przypraw dowiedzieliśmy się dużo fajnych rzeczy i pikantnych szczegółów. Jako osoba kulinarnie zafiksowana jarałam się opowieściami naszego Przewodnika-pasjonata, no i oczywiście odwiedziłam miejscowy sklepik z produktami z farmy (tak, wiem, że na pewno przepłaciłam). aha, wcześniej jeszcze pogłaskałam słonia! Lekko kłuje, a jego skóra jest mocno sucha, ale było spoko :).
NA KONIEC
Urlopowa część naszej wyprawy i relacji dobiega końca, przed nami kolejne przygody w Udaipurze, Jaipurze, Varanassi i kilku innych miejscach. Choć do Goa wracam pamięcią najchętniej, zwłaszcza w kuchni :).
a propo kuchni i przypraw: strasznie ubolewam nad tym, że w poznaniu nie mozna pójść na indyjski lunch. wiem że sa indyjskie restauracje, ale one sa raczej na odświętne wyjście, niż na codzień. jest nisza!
OdpowiedzUsuńbardzo podoba mi się pierwsze zdjęcie z kościoła, to po lewej.
ps: za 3 tygodnie będziemy w gruzji :) szybko minęło.
z indyjskich polecam rathe vege na głogowskiej - smakowicie na maxa, choć też raczej obiadowo niż lunchowo. w Gruzji to się najecie, heh... :)
OdpowiedzUsuń