22 lutego 2016

Chiński koniec i początek: Pekin [część I]

Nic dwa razy się  nie zdarza. Podczas podróży do  Chin z Pekinem spotkaliśmy się dwukrotnie - na jej początku i na końcu. Za drugim podejściem spotkanie przebiegło jednak inaczej, bo nie byliśmy już świeżynkami w chińskiej rzeczywistości. Zanim osiągnęliśmy pewien poziom wtajemniczenia, przeszliśmy niezłą szkołę, w której pierwsze kroki poznacie w tej części relacji.

INTRO
Po trzech dniach w podróży, zmęczeni i niezbyt świeży, lądujemy w Pekinie w środku nocy. Po odebraniu bagażu szukamy możliwości dostania się do centrum miasta. Okrążają nas taksówkarskie sępy, zaczyna się targowanie - jak wszędzie na świecie. Tu kończą się podobieństwa do tego, co znane. Wsiadamy do nieoznakowanego taxi, na samym końcu parkingu. Kierowca nie przejmuje się nieznajomością angielskiego, ani przepisami. Podgłaśnia na maxa radio, śpiewa chińskie disco polo. Zza szyby obserwujemy ogromne miasto, budzące się i przecierające oczy od smogu. Wysiadamy przy dworcu, przed którym na podróż czekają tłumy z siatkami wypełnionymi zupkami chińskimi. Już wiemy, że będzie zupełnie inaczej, niż gdziekolwiek dotąd. A to dopiero początek...
LEKCJA nr 1: ZAPOMINANIE O ZAŁOŻENIACH
Jako rodowici Poznaniacy i podróżnicze stare wygi nie chcieliśmy dać się oskubać na lotniskowym kursie walut i prowizjach. Wymieniliśmy równowartość przejazdu co centrum miasta z przekonaniem, że tam wypłacimy więcej. Wydawać by się mogło, że przy głównym dworcu, bankomatów i kantorów będzie dużo. Nie było, a jeśli już to zamknięte. Z bagażami, których nie mogliśmy zostawić w przechowalni (nie było za co), kilkadziesiąt minut krążyliśmy w poszukiwaniu możliwości zdobycia chińskiej waluty. W końcu znaleźliśmy bankomat, misja zakończyła się sukcesem.
Nieświadomi szczęścia, jakie mieliśmy, trafiając na bankomat z angielską wersją językową, wróciliśmy na dworzec. Przebraliśmy się w lżejsze ubrania na parkingu i zostawiliśmy bagaże w przechowalni. Czuliśmy się rześcy niczym bezdomni, ale zarówno rześkość, jak i bezdomność, w kontekście otaczającej nas rzeczywistości wydawały się mieć nieco inne znaczenie. 
Potwierdzam: bilety kolejowe warto kupić przed wyjazdem, przez internet. My nie mieliśmy takiej możliwości, więc na miejscu, przed rozpoczęciem zwiedzania Pekinu, postanowiliśmy bilety na pierwszy odcinek podróży nabyć. Wydawało się nam, że w takim miejscu jak główna stacja kolejowa stolicy Chin obsługa powinna znać angielski. To prawda, powinna. 
...ale nie zna. Co więcej, najczęściej nie rozumie, o jakie miasto pytasz, bo źle wymawiasz jego nazwę. Dobrze jest przed wylotem wydrukować nazwy miast i numery pociągów, które mogą być potrzebne. Nieznajomość angielskiego wśród obsługi może stwarzać wrażenie, że komunikacja kolejowa w Chinach jest zacofana. To założenie jest błędne: chińskie dworce wyglądają i funkcjonują jak europejskie lotniska.
Do części dworca nie ma wstępu bez biletu, zupełnie jak bez karty pokładowej na lotnisku. Podróżni czekają w wyznaczonych sektorach - terminalach. Jest czysto, całkiem elegancko.
Od odkrywania uroków chińskiej kolei dzieliło nas kilka godzin. Postawiliśmy więc na miejską komunikację, już nie tak bardzo - w przypadku Pekinu - nowoczesną, i ruszyliśmy w kierunku dworca Dongzhimen. Z przekonaniem, że dużo jeszcze musimy się o Chinach nauczyć.
LEKCJA nr  2: OGRANICZONE  ZAUFANIE
Przyzwyczailiśmy się, że wszędzie można się dogadać. Jak nie po swojemu, to po angielsku. Jak nie po angielsku, to po innemu europejsku, jak nie po innemu, to na migi. W Chinach nie jest to tak oczywiste. 
Pierwsze pekińskie śniadanie było preludium do komunikacyjnych trudności wokół-jedzeniowych, towarzyszących nam przez cały wyjazd. Nie ma co liczyć na angielskie menu, najlepiej wybierać knajpki z menu obrazkowym. Czasem trudno się domyślić co przedstawiają zdjęcia, ale to i tak lepsze, niż wróżenie z chińskich znaków. Komunikacja "ręczna" nie działa. Chińczycy inaczej pokazują liczby na palcach. Nie pokazuj ile pierogów chcesz, bo będziesz pierogowo w plecy. 
Pierogi pierogami, ale jak dopytać o alergeny? Nie dopytasz, a raczej - możesz, ale i tak nikt nie zrozumie. Tu znów przydaje się menu obrazkowe i domyślanie się. Moje strzelane bezglutenowe i beznabiałowe śniadanie okazało się trafnym wyborem: rozgotowana kasza jaglana na wodzie (millet porridge). Smakowało wyśmienicie, ale zjadłabym wtedy smoka z pazurami, więc mogę być nieobiektywna. 
Z jedzeniem poszło sprawnie, ale kończyła się gotówka, więc odwiedziliśmy bank. Jako ciało obce nie wzbudzaliśmy zaufania chińskiego systemu finansowego. Konwenansom i procedurom nie było końca. Wymiana wymagała kilkudziesięciu minut, kilkunastu formularzy z milionem danych osobowych, skanowania wszystkich stron paszportu i generalnie wielkiego halo. Powodzenie operacji podważały zatroskane twarze bankowców, ale udało się. 
W banku sialiśmy postrach swoją egzotyką, ale traktowano nas uprzejmie. Za to po drodze na Wielki Mur poznaliśmy chińską odmianę ogólnoświatowego kombinatorstwa. Przed dworcem Dongzhimen zagadnęła nas pani, ubrana w koszulę  lokalnego przewoźnika miejskiego. Pyta (płynnym angielskim, co powinno dać nam do myślenia) dokąd jedziemy, my że do Mutianyu. Kobieta zaczęła przekonywać, że najlepszy autobus do tego miejsca nie kursuje, że mamy skorzystać z innego połączenia, a potem przesiąść się na prywatnego minibusa. Coś nam nie pasowało, stwierdziliśmy, że poradzimy sobie sami, ale kobitka nie odpuszczała. Bardzo usilnie chciała nam pomóc - do tego stopnia, że zaczęła za nami chodzić.    
Pomocna pani  walczyła jak lwica, ale poległa - zgubiliśmy ją. Wsiedliśmy do 916 w kierunku Huairou, po drodze zaglądam do Lonely Planet. Tam ostrzeżenie: na przystanku Nanhua Shichang, czyli przed Mingzhu Guangchang (właściwym miejscem wysiadki) do autobusu może wsiąść mężczyzna w koszuli lokalnego przewoźnika. Będzie namawiać, by wysiąść, że stąd najlepiej dostać się na Mur. Nie słuchajcie go - to ściema, zmowa właścicieli minibusów. Wysiądziecie i dostaniecie propozycję nie do odrzucenia, by z ich bardzo drogich usług skorzystać. Kiedy skończyłam czytać, teoria przeszła do praktyki - do autobusu wsiada kolejny "pomocny" Chińczyk.  Jest jak opisali w przewodniku, poza zakończeniem - nie ulegamy perswazji, czekamy na swój przystanek. Mądrzejsi o obserwację, że im łatwiej się tu dogadać, tym bardziej prawdopodobne, że ktoś nas próbuje porobić.
LEKCJA nr 3: CENA JAKOŚCI
Wysiedliśmy we wskazanym przez przewodnik miejscu i złapaliśmy taksówkę, która dowiozła nas do Mutianyu za normalną stawkę.  Jak już pisałam, ceny w Chinach są zbliżone do cen polskich. Jedno, co zdecydowanie wypada drożej, to wstępy do atrakcji turystycznych (w przeliczeniu nawet kilkadziesiąt - kilkaset złotych).
Ze względu na ograniczony czas, wybraliśmy Mutianyu, mocno turystyczny fragment Muru, dostosowany pod dużą liczbę odwiedzających. Jadąc tam lub na podobny Badaling nie wyobrażajcie sobie ruin pośrodku niczego, a raczej coś jak... Krupówki. Z toaletami i chodnikami, sklepikami i wszystkim, czego przybysz z daleka może zapragnąć. Łącznie z pamiątkami (na tyle tandetnymi, że sprzedawca może spokojnie drzemać, bez obaw o potencjalne kradzieże) i polskimi akcentami  [patrz: zdjęcia poniżej].     
Podejście do muru jest łagodne, ale w pewnym momencie robi się trudniej: do pokonania jest sporo schodów, z których niektóre są bardzo wysokie.  Jest możliwość skorzystania z kolejki, ale co to za frajda - jak budowali Mur też ułatwień nie mieli.
W tak popularnych punktach jak ten trudno o zdjęcie bez innych ludzi. Jak na  porę deszczową i pochmurny dzień, i tak ludzi było całkiem sporo. Na sesję i zwiedzanie bardziej pro - polecam mniej popularne fragmenty, bardziej oddalone od Pekinu. Będzie drożej, trudniej, mniej uporządkowanie, ale za to bardziej autentycznie. Coś za coś, jak zawsze. 
Czy Wielki Mur robi wielkie wrażenie? Robi. Grupki turystów z selfie stickami schodzą na drugi plan wobec świadomości obcowania z jednym z 7 cudów świata, symbolizującym wytrwałość i uporczywość. Warto zatrzymać się na chwilę nad tym, jak dawno był budowany, jak jest ogromny (7000 km wznoszonych ludzką ręką) i ile przetrwał (nawet, jeśli w zmienionej postaci). Tego kurortowy klimat Murowi nie odbierze.
LEKCJA nr 4: SZTUKA WYBORU
Najbardziej potrzebne do zwiedzania zasoby - czas i energia - były u nas na wyczerpaniu, więc wieczór postanowiliśmy spędzić na spokojnym spacerowaniu po centrum miasta. Ilość dopływających do nas nowych bodźców odpoczynkowi definitywnie nie sprzyjała. 
Główne aleje handlowe Pekinu są pełne wszystkiego - ludzi, świateł, dźwięków, kolorów. Uwaga w takich miejscach ma w czym wybierać. 
Podobnie ma w czym wybierać chiński konsument. W komunistycznym kraju z kapitalistycznym rynkiem, wybór jest nieograniczony. Promowane są marki lokalne, ale niczego "zachodniego" (poza Google, Facebookiem, Instagramem i kilkoma innymi serwisami internetowymi) człowiekowi nie brakuje, wręcz cierpi na wolnorynkowy nadmiar możliwości.
Najbardziej zacięta walka toczy się na rynku technologii, zwłaszcza telefonów. Ogromne citylighty konkurencyjnych marek ustawione vis a vis to popularny widok. Chińczycy mają małego hopla na punkcie telefonów i tabletów, zwłaszcza jabłuszek. Podobno potrafią podrabiać nie tylko iPhone'y, ale i całe Apple Store'y.
Jedziesz do Chin? Przywieź mi iPhona albo Conversy! - Słyszeliśmy przed wyjazdem. Gdzie te czasy, gdzie na pamiątkę przywoziło się magnesy na lodówkę. Na szczęście souvenirowi tradycjonaliści również znajdą coś dla siebie na lokalnych targowiskach, gdzie w końcu nikomu nie przeszkadza, że wszystko Made in China

Jeśli nie zachwyci Was kotek machający łapą, możecie sprawić sobie Obamę, Putina czy Harryego Pottera. Demokracja DIY za kilka yuánów.
LEKCJA nr 5: KWESTIA SMAKU
Pekińskie ulice nie przestrzegają zasady nie jedzenia niczego po 19:00. Tu je się na ulicy całą dobę. A co się je? Ano różne "patyki", tj. szaszłyki ze smażonymi na tłuszczu warzywami, mięsem, skorpionami, robalami, czy czymkolwiek innym spoza gastronomicznej strefy komfortu.  
Bardziej tradycyjni smakosze mogą liczyć się na rożnego rodzaju pierożki (przybierające czasem wesołe kształty) lub skosztować polskobrzmiących gołąbków, choć całkiem nie takich, jak na niedzielnym obiedzie. 
Nam, z obawy przed żołądkowymi rewolucjami, udało się jedynie liznąć Zakazanego Miasta. Z zewnątrz, po ciemku, ale z nadzieją na dokładkę za niecałe 2 tygodnie, kiedy to do Pekinu mieliśmy wrócić.
POWTÓRKA i PIERWSZY TEST
Wracamy na pekiński centralny. Za chwilę ruszamy w pierwszą nocną podróż do Datongu. Jeszcze tylko chwilę posiedzieć, na szczęście... 
...a nawet się zdrzemnąć, w końcu każda okazja do drzemki jest dobra. Zwłaszcza po trzech dobach bez położenia się w łóżku. Podobno pierwszy sen w nowym miejscu jest proroczy. O tym, co mogłoby się nam przyśnić, gdybyśmy nie byli na to zbyt zmęczeni pierwszym dniem w chińskiej szkole, przeczytacie w kolejnej części relacji.



6 komentarzy:

  1. Oooo ! Miło było przenieść się znów w chińskie klimaty :-) Czekam na tą dalszą część. Pozdrawiam !

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Już nad nią działam. Foty są, tylko zgrabnie opisać. Dzięki za ślad obecności!

      Usuń
  2. Świetna relacja. Z niecierpliwością czekam na kolejne. Do Pekinu wybieram się w połowie czerwca i na myśl o odnalezieniu się na miejscu odczuwam lekki niepokój...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję, Ewa! Bądź dobrej myśli. Sam Pekin jest specyficzny, ale ma też dobre strony (więcej o tym w części II). Chiny są bardzo ciekawe i zyskują przy poznaniu :).

      Usuń
  3. Chiny są rewelacyjne i dają się lubić :) Ja tam spędzam kilka miesięcy w roku i je po prostu uwielbiam. Tylko trzeba przestawić się z myśleniem, na ichniejsze i wtedy z każdym bez problemu można się dogadać. Udanego wyjazdu!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda - trzeba się po prostu przestawić i wtedy aż żal wyjeżdżać :-).

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...