7 czerwca 2015

Więcej Indii w Indiach: Udaipur [dużo zdjęć!]

Miasto Monsunowego Pałacu i widoków, które oczarowały samego Jamesa Bonda. Dzięki roli w amerykańsko-brytyjskiej produkcji trafiło na listę must see zachodnich turystów, pozostając przy tym mocno niezachodnie, radżasthańskie. Udaipur zapamiętaliśmy nie jako piękną pocztówkę - niczym zdjęcie poniżej - a raczej jako spotkanie z indyjskimi Indiami, tj. takimi, jak je sobie wcześniej wyobrażaliśmy... 

Od naszego wyjazdu do Indii [09.2014] minęło trochę czasu. Na blogu pojawiła się już relacja z Mumbaju, który wprowadził nas, początkowo mało przyjaźnie, do tego tak innego świata. Potem spędziliśmy wakacyjny czas na Goa, korzystając z plaż, popijając kokosy i zwiedzajac plantację przypraw. "Urlop" podczas wyjazdu dobiegł końca i samolotem przenosimy się do najbardziej "indyjskiego" stanu Indii, tego, który kojarzymy z filmów: Radżasthan. Jak się okazuje, kręci tu zarówno Bollywood, jak i Hollywood. My też się trochę pokręciliśmy: niecałe dwa dni w Udaipurze i pełne dwa dni w Jaipurze. Jesteście gotowi na więcej Indii w Indiach? Zaczynamy...
W TERENIE
Wybraliśmy się na daily tour z kierowcą tuk tuka. Przed umówieniem się z konkretnym przewoźnikiem warto rozpoznać rynek - my o mały włos nie wtopiliśmy ze znacznie zawyżoną ceną. Spóźnienie naciągacza spowodowało, że trafiliśmy do innego kierowcy - młodego studenta lokalnej szkółki artystycznej, który dorabia sobie za kółkiem. Padły pytania z zestawu tradycyjnego (skąd jesteście? czym się zajmujecie? czy macie braci lub siostry?) i ruszyliśmy.
NA STRAGANIE
Celem głównym wyjazdu był Monsunowy Pac, ale nasz kierowca-artysta chciał pokazać nam coś like a lokal. Mniejsza o to, czy miał w tym jakiś interes (na 99% tak), ważne, że trafiliśmy tam, gdzie bardzo chciam: na prawdziwe indyjskie targowisko.

Nie muszę mówić jaka to frajda. Uwielbiam zwiedzać lokalne targowiska, a to miejsce totalnie mnie kupiło. Mimo gwaru i brudu, a może i dzięki temu. Było nieturystycznie, prawdziwie. Jedynymi biasami byliśmy my. Z innych zjawisk na "b" były tylko banany i bawełna...
Lokalny ryneczek zawsze jest super, ale zwykle nie ma widoków niczym z National Geographic. I choć panie wszędzie podobnie zagadane, z podobną podejrzliwością przyglądają się czy warzywa świeże, a jednak w Indiach jest jakoś inaczej...
Z otwartą z zadziwienia buzią źle robi się zdjęcia, więc wybaczcie nieostrości. 
Oczywiście, że się obłowiliśmy i pewnie na tym polegał deal. Przyprawy, przyprawy i jeszcze raz przyprawy, a do tego trochę niewymuskanych bananów na drogę (świetna naturalna przekąska, do tego zabezpieczona skórką przed całą zgrają czyhających na nas zarazków). Postawiliśmy wodę kokosową naszemu kierowcy i sobie, po czym ruszyliśmy dalej.
W KĄPIELI
Kończąca się pora deszczowa była podobno konkretna. Poziom wody w rzekach był bardzo wysoki, co [uwaga, spoiler] pokrzyżowało nam plany w Varanassi. W Udaipurze pałace na jeziorze Pićhola były wręcz pałacami w wodzie, a hindusi mieli dzięki temu więcej przestrzeni do kąpieli.
W GOŚCIACH U PANA BONDA
Nie, nie jestem fanką serii przygód brytyjskiego agenta - kobieciarza. Oczywiście, że kochałam się w Seanie Connerym (to, że mój teść jest do niego podobny i po cichu mam nadzieję, że mój mąż też do niego się na starsze lata upodobni jest poza tematem), ale widziałam tylko kilka części i to też bez jakichś fajerwerków. No, ale jak pałac jest rekomendowany jako warty zobaczenia to może być miejscem, gdzie kręcono Ośmiorniczkę. Położenie fajne, bo na wzgórzu, to i widoki ładne.
Pamiętacie historię o przewodniku - wolontariuszu? To zdarzyło się właśnie tutaj. Nieproszony guide oprowadził nas po komnatach, gdzie James B. był więziony (czy coś takiego). Nie wiem na ile to prawda, bo tej części nie oglądałam, a przewodnik opowiadał też, że kilka miesięcy temu towarzyszył w miejscu Shakirze.
Sam pałac, gdyby nie Bondowa historia, chyba by się turystycznie nie obronił. Dla otoczenia i widoków warto zobaczyć.
NA CIUSZKACH
Kierowca tuk tuka nie byłby indyjskim kierowcą tuk tuka, gdyby wycieczkę zakończył tam, gdzie powinien. Po drodze zawiózł nas jeszcze do "zaprzyjaźnionej" manufaktury jedwabiu. Ugoszczono nas, oprowadzano, pokazywano wszystko czego "nie trzeba kupować". Skończyło się na kilku szalikach-upominkach (w mieście były oczywiście tańsze) i wzbudzonej potrzebie posiadania sari (na szczęście nie tak silnej, by kupować tam w tym miejscu). 
W MUZEUM
Zwiedzanie sklepów zaliczyliśmy, wypadało zaznać trochę wyższej kultury. Poszliśmy do City Palace Muzeum. Zanim jeszcze weszliśmy do środka, widoki były bardzo zachęcające.
No dobrze, a co w środku? W skrócie: wąsy, słonie, konie, konie z trąbami słoni, trochę świecidełek, trochę wnętrz na bogato i masa dziwnych twarzy. Kilka ilustracji:
Było tego znacznie więcej, ale w pewnym momencie nawet takie kurioza przestają zadziwiać.

Wszystkie muzea w Indiach (przynajmniej te, które zwiedzaliśmy), wygladaja podobnie, zawsze podobne "motywy przewodnie". Trzeba jednak oddać sprawiedliwość: wnętrza bywają intrygujące.
WŚRÓD LOKALSÓW
Kiedy już wymeldowaliśmy się z hotelu i zostawiliśmy w nim bagaże, mając sporo czasu do wieczornego pociągu, postanowiliśmy poszwendać się jeszcze po mieście. Trafiliśmy na niewielkie ghaty i tam... odpłynęliśmy.
Nie, nie wsiedliśmy na łódkę. Odpłynęliśmy pod wpływem chwili. Taj Lake Palace (wewnątrz mieści się hotel) w zachodzącym słońcu wyglądał przepięknie, podobnie jak wszystko dookoła - w niebieskawo-fioletowym wydaniu.
Chyba pierwszy raz w Indiach poczuliśmy się aż tak błogo. Spokojnie i naturalnie. Siedzieliśmy na ławeczce, nie przejmując się, że brudna, i obserwowaliśmy bez słowa leniwy spektakl spotkań hinduskich znajomych, rodzin i... zwierząt.
Nikt specjalnie nie zwracał na nas uwagi, nikt nie robił nam zdjęć. Za to ja robiłam ich trochę, choć z pewnym poczuciem winy - bo jak to tak "swoich" fotografować. Próbowałam być dyskretna i nie zniszczyć rodzinnej atmosfery. 
Czas niczym nadmiar wody w radżasthańskich akwenach upłynął dość szybko. Zerknęliśmy jeszcze na wieczorny City Palace i z poziomu rzeki przenieśliśmy się do jednej z restauracji na dachu, by zjeść ostatnia kolację z takim widokiem. Czekała nas przygoda - pierwsza wyprawa pociągiem - więc napięcie było wysokie niczym w Casino Royal
NA KONIEC
Podobno z krajami - delikatnie mówiąc - mniej "mainstreamowymi turystycznie" jest tak, że jak się w nich jest to się mówi "nigdy tu nie wrócę", a potem, z czasem zaczyna się za nimi tęsknić i myśleć - a może jednak... Być może jakimś etapem na tej drodze jest to, co czuję teraz: tęsknota za wybranymi miejscami, konkretnymi chwilami. Zachodu słońca na gathach w Udaipurze spróbowałabym jeszcze raz. Indyjskość Indii w takim chilloutowym wydaniu całkiem mi zasmakowała. Nie mniej, Świat to za mało i na odkrycie czekają już kolejne miejsca...






2 komentarze:

  1. a mnie zaciekawiło, co to jest: http://3.bp.blogspot.com/-6B5c0FS6zVc/VXIcKC4hWaI/AAAAAAAAZ44/g4ZhURc_6f8/s640/30.jpg - wiesz może?
    no my juz swoje bilety na powrót do azji mamy, pewnie będe się przeklinac za to ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pamiętam, że nasz oprowadzacz nam powiedział co to, ale ani ja ani Adam nie pamiętamy co to było :D. Coś spożywczego, ale co :/. Dokąd lecicie?

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...